w

Prawnik to też człowiek!

Nie pomyślałabym, że lata edukacji tak naprawdę się nie liczą. Że nie liczy się praca. Nie liczą się zarwane noce, potopy zimnego potu, trzęsące się dłonie i hektolitry kofeiny. Nie uwierzyłabym, że tak naprawdę niewiele się liczy i niewiele ma znaczenie.  Skończyłaś to, to rób. Walcz, wygrywaj, wygryź każdą rację, czaruj i czyń cuda. Rób to, skoro wymagają. Przecież jesteś prawnikiem, przecież umiesz, no przecież chyba wiesz, prawda… ?

Za dużo jakiejś Ally McBeal albo Magdy M” – tak sobie powtarzam i myślę, że chyba wszyscy musieli to oglądać (poza mną). Bo prawnik w ogólnym przekonaniu to taki człowieczy  bohater, nieugięty, z dumnie podniesioną głową, nie akceptujący porażek i rzucający z rękawa nigdy przedtem nieujawnionymi dowodami akurat tuż pod koniec rozprawy – właśnie wtedy, kiedy ty już myślisz, że cała nadzieja zginęła. Takiego prawnika chcą ludzie. Taki prawnik ma być! Oh, ah, eh, jakież to on ma ekscytujące życie! Ileż on wie! Jaki on mądry i jaki bogaty! Koniec, przecinek i kropka.

Ale medal, jak to medal, zawsze ma dwie strony i ludzie myślą dwojako, więc prawnik to też, rzecz jasna, najzwyklejsza menda. Wredny, podstępny, dwulicowy, łasy na pieniądze i wyzuty z sumienia… Istny adwokat diabła, żerujący na ludzkiej krzywdzie, przeliczający emocje na złotówki (lub inne takie śliczniutkie złociaszki), który nigdy nie robi nic za darmo. Tak zdystansowany i tak opanowany, profesjonalny w swoim fachu (i zepsuciu) na tyle, aby nic, ale to nic już go nie poruszyło. Nigdy. Typ, któremu po prostu się płaci i modli, aby nie mieć już z nim do czynienia.

Kiedyś pomyślałam „prawo”, ale nie dlatego, że było synonimem pieniędzy lub osnutego dreszczem emocji życiorysu. Pomyślałam „prawo”, bo uważam, że w życiu dobre są rzeczy stałe i stabilne (wśród tych bardziej ruchomych). Rzeczy, które są wartościowe i które mogą coś zmienić lub komuś pomóc. Jasne, wizja przyszłego zawodu i standardów życia determinuje w większości nasze decyzje, ale dziś wiem, że to „bujda, granda zwykła” – nie jest wcale tak łatwo. Dla przykładu porównajmy to do pudełka czekoladek – z zewnątrz ładne, kuszące, a w środku? Tak paskudne słodycze, że aż skręca i nosi na wymioty. Może to lekka hiperbolizacja, ale mam na myśli głównie to, że widmo pieniędzy w tym zawodzie bywa czasem tylko widmem. Szczególnie na samym początku. „Prawo” to nie synonim złota, a ciężkiej pracy i cierpliwości. „Prawo” to synonim użerania się z nieprzyjemnymi klientami, którzy sami nie mają sumienia i żądają od ciebie tego samego. „Prawo” to synonim bezpłatnych nadgodzin i wieczorów przed komputerem. To nerwy, którą budzą cię w środku nocy z obawy przez zawalonym terminem, gdy ty zastanawiasz się, czy jedno z kilkunastu arcyważnych pism zostało wysłane z jego zachowaniem. Prawo to skurcz żołądka i świadomość, że ciągle „wiesz, że nic nie wiesz”. To ludzka wątpliwość i zmęczenie, styczność z głupotą i kłamstwem. To nieustanne poszukiwanie zrozumienia i ciągła odpowiedzialność za czyjeś interesy, a nawet życie. To notoryczny brak czasu, a niekiedy nawet łzy – bo prawnik to też człowiek.

W tym zawodzie suma przyjemności kontra suma nieprzyjemności daje czasami wielką dysproporcję. Pojawiają się ogromne momenty satysfakcji (emocjonalnej i materialnej), dla których ciągle, gdzieś tam wierzy się, że warto to robić, ale niestety są też momenty kolosalnego zwątpienia. Zdarza się, że chce się to rzucić w cholerę, a nawet jeszcze dalej. Czasami jest za ciężko.

W teorii myślimy jednak inaczej. To te cudowne stereotypy sprawiają, że prawnicy są poddawani mylnej ocenie. Bo, co do zasady, lekarz i prawnik „trzepie hajs” na lewo i prawo, topi się w bogactwie i degraduje do szpiku kości. A prawdą jest, że jeśli już mówimy o pieniądzach, to początkowo w nich tylko brodzisz i to jedną nogą. Basen z forsą to efekt ciężkiej pracy, wielkiego szczęścia albo braku skrupułów.

496707578_4e07b872d8_zDementując to wszystko, co zostało pomyślane, trzeba przede wszystkim zrozumieć, że aby dojść do czegoś więcej, potrzeba lat pracy. Nie wystarczy być samym prawnikiem. W Polsce po pięciu latach bądź co bądź nie najłatwiejszych studiów, trzeba iść dalej w kierunku edukacji (hurra!), przykładowo – na aplikację adwokacką lub radcowską, a może na doktorat. Suma sumarum wychodzi przynajmniej 8-9 lat ciągłej nauki (jeśli wszystko pójdzie sprawnie i w między czasie nie podwinie nam się noga). Dopiero potem można uzyskać (przykładowo) miano adwokata lub radcy prawnego, co sprawi, że wreszcie zaczną cię brać na poważnie i nie dostaniesz pensji w wysokości najniższej krajowej. Nie usłyszysz też, że jesteś niekompetentnym pachołkiem. Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że w tym zawodzie nie ma czegoś tak oczywistego, jak „umiem, nauczyłem się”. Prawo to ruchoma dziedzina nauki, która co rusz wysuwa nam kolejne nowelizacje, więc prawnik nie ma wyjścia i musi być ze wszystkim na bieżąco. Ciągle się uczy, ale czy dla kogokolwiek to ma znaczenie?

Nie chciałam być ignorantką. Znowu wertowałam Internet, żeby dowiedzieć się, co myślą ludzie. Natknęłam się na wątki dotyczące porad prawnych i zetknęłam się z wieloma głosami oburzenia, spowodowanymi faktem, że w zamian za zwykłą poradę prawnik chce dostać pieniądze. Jak to możliwe? To przecież bezczelne! On chce pieniądze za swoją pracę! Świnia, świnia, świnia! Przecież każdy prawnik to organizacja charytatywna! Niektórzy piszą, że dla nich prawnicy to po prostu pokręcone towarzystwo, ale kiedy przychodzi co do czego, nie mają najmniejszego problemu z dzwonieniem do tych piekielnych legalusów w weekendy i po godzinie 20 każdego innego dnia tylko po to, żeby się czegoś dowiedzieć. Przecież oni nie pracują… Prawdziwa praca jest namacalna, a jak klient chce teraz, to chce teraz, zrozumiałe? Nic poza tym się nie liczy. Nieważne jest to, że nie goni cię żaden termin – ty masz to zrobić teraz. Ale kiedy już prosisz klienta o niezbędne dokumenty, ma cię w… głębokim poważaniu. Czekasz na nie tygodniami, czasami nawet się nie doczekując.

Oczywiście, wśród tej prawniczej elity są także kwiatki, na widok których załamuje się ręce (niestety). To ci, którzy już na studiach są mecenasami, przychodzą na wykłady w garniturach i noszą książki w foliach z bąbelkami. Mają odrębne maile i proszą o niekontaktowanie się z nimi za pośrednictwem portalów społecznościowych w sprawach dotyczących ich „pracy”. Ci, którym rodzice opłacili studia i mieszkania, więc mają złudne poczucie „dorosłego, odpowiedzialnego życia”, sprzeniewierzając cały majątek na studenckich domówkach. Młodzi, zdegenerowani wysłannicy „sprawiedliwości”. Ot, pieruńskie nasienie zasiane w każdym zawodzie.

Tylko, tak sobie głośno myślę…. Czy to wszystko, to wystarczający powód, żeby nie szanować czyjejś pracy i zdrowia? Żeby poruszać jak napiętą struną czyimś systemem nerwowym? Czy to powód, żeby wydawać opinię na temat tego, jacy są ludzie, których specyfiki pracy tak naprawdę nie znamy? Z których problemami i dylematami nigdy nie mieliśmy do czynienia?

Łatwo oceniać, bo z zewnątrz wszystko wygląda ładnie.

Foto: Flickr (lic. CC)

Dodaj komentarz

KASZA JAGLANA

Z tej iskry ognia nie będzie. O strajku imigrantów