Kto zostanie 45. prezydentem Stanów Zjednoczonych? Amerykanie już wybrali, jednak ogłoszenie wyników przez media nie oznacza końca walki o najważniejszy urząd w USA.
To była jedna z najbrzydszych i najmniej merytorycznych, ale i najbardziej wyrównanych kampanii prezydenckich w historii USA. Co istotne – była to też kampania wzbudzająca niewiele (w porównaniu z poprzednimi) emocji. Amerykanie szybko zmęczyli się przepychankami i oskarżeniami, nieczystą grą i aferami, których bohaterami byli zarówno główni aktorzy spektaklu, czyli Hilary Clinton i Donald Trump, jak i członkowie sztabów czy najbliżsi obojga kandydatów.
Głosujących irytowała nie tylko sama kampania, ale i jej uczestnicy. Za Clinton od lat ciągnie się widmo seksskandalu z udziałem jej męża, byłego prezydenta USA, oskarżenia o malwersacje finansowe czy kwestia śledztwa, które przeciw kandydatce Demokratów prowadziło FBI (zarzuty dotyczyły korespondencji, którą – niezgodnie z przepisami – Clinton, będąc wtedy sekretarzem stanu, wysyłała ze skrzynki mailowej działającej na prywatnym serwerze). Równie złą prasę co uważana za chłodną karierowiczkę i oderwaną od problemów „zwykłych ludzi” manipulantkę z dobrego domu miał Trump.
Kontrowersyjny biznesmen był krytykowany nawet przez partyjnych kolegów, w tym – swojego running mate (kandydat na wiceprezydenta będący podporą kandydata na prezydenta w wyścigu wyborczym). Trump od początku prowadził kampanię mało merytoryczną, chaotyczną, opartą na populistycznym haśle wyborczym i skupioną nie na przedstawianiu programu (którego, jak twierdzą złośliwi, nawet nie ma), ale na organizowaniu (często nieczystych) ataków na Clinton. Do Republikanina szybko przylgnęła łatka rasisty, mizogina, homofoba, islamofoba i hipokryty (Trump, którego żona pochodzi ze Słowenii, wielokrotnie atakował imigrantów i wmawiał „rdzennym” mieszkańców USA, że to przybysze z innych krajów ponoszą winę za wszystko, co w Ameryce złe). W walce o sympatię nie pomogło też usilne kreowanie Trumpa na obrotnego przedsiębiorcę i multimilionera. Media szybko przypomniały, że 70-letni showman aspirujący do bycia politykiem przygodę z biznesem rozpoczął od odziedziczenia fortuny po ojcu. Wyszło też na jaw, że Trump od lat uchylał się od płacenia podatków (przez co kilkukrotnie ogłaszał bankructwo) a gros z zatrudnionych w jego firmach pracowników to źle opłacani imigranci.
Wybór między dżumą a cholerą
Nawet (jeśli nie zwłaszcza) najtwardsi Republikanie wahali się przed oddaniem głosu na Trumpa (przykład?George W. Bush – były republikański prezydent – przyznał zaraz po oddaniu głosu, że „krzyżyk” postawił przy nazwisku innego kandydata, zdradzając przy tym, że nie poparł ani partyjnego pobratymca Trumpa, ani żony swojego poprzednika). Także najwierniejszym Demokratom nie odpowiadała wygrana Hilary Clinton w prawyborach – wielu „niebieskich” wciąż nie może zrozumieć, dlaczego do walki z Trumpem nie stanął Bernie Sanders, który (według wstępnych sondaży) w finałowym wyścigu wygrałby z każdym Republikaninem.
Mimo że wybór między Clinton a Trumpem wielu obywatelom przypominał wybór między dżumą a cholerą – na kogoś trzeba było zagłosować. A dokładniej: postawić na zapowiedź utrzymania status quo i zadowolić się ciepłą wodą w kranie lub skusić się na obietnice Trumpa, który może nie potrafił powiedzieć, jak ma zamiar tego dokonać, ale gorąco deklarował, że przywróci Ameryce dawną chwałę. Stało się, klamka zapadła. Według doniesień agencji AP Amerykanie wybrali Donalda Trumpa. Co to oznacza? Nic pewnego. Wszystko przez obowiązujący w Stanach, 200-letni system wyborczy.
Jak odbywają się wybory w USA?
Wybory prezydenckie w Polsce mają charakter czteroprzymiotnikowy: są tajne, powszechne, równe i bezpośrednie. Oznacza to, że każdy pełnoletni obywatel ma prawo zagłosować na wybranego przez siebie kandydata samodzielnie i w odseparowaniu od pozostałych głosujących (dzięki temu inni wyborcy czy członkowie komisji nie wiedzą, jak kto głosował). Ponadto głosy oddane przez uprawnionych obywateli mają taką samą wartość – nie ma głosów „równych i równiejszych”.
Zgodnie z systemem powołanym do życia 200 lat temu wybory w Stanach Zjednoczonych mają natomiast charakter powszechny, ale nie bezpośredni. Uprawnieni do głosowania obywatele oddają głosy na elektorów, którzy następnie wybierają prezydenta.
Elektorem może zostać każdy obywatel USA z wykluczeniem senatorów, reprezentantów czy osób sprawujących względem Stanów Zjednoczonych jakikolwiek urząd. Zwykle elektorami zostają prominentni politycy czy działacze partyjni.
Elektorów jest 538 – tylu, ile kongresmenów plus trzech przedstawicieli Dystryktu Kolumbii. Każdy stan wystawia tylu elektorów, ilu ma reprezentantów w dwuizbowym parlamencie. Liczbę kongresmenów ustala się proporcjonalnie, w oparciu o liczbę ludności w danym stanie. Tym samym najludniejszy stan – czyli Kalifornia – ma aż 55 elektorów. Dla porównania: Alaska dysponuje jedynie 3 głosami elektorskimi.
Elektorzy powinni głosować zgodnie z preferencjami swojego okręgu. Jeśli kandydat uzyska większość w danym stanie, zgarnia automatycznie wszystkie głosy stanowych elektorów.
Aby wygrać wybory, nie trzeba więc uzyskać większości głosów obywateli. Zamiast tego należy zdobyć minimum 270 głosów elektorskich. System ten doprowadza do mocno krytykowanych sytuacji. Tak stało się chociażby w 2000 roku, kiedy na George’a W. Busha głosowało 50 456 002 a na Ala Gore’a 50 999 897 uprawnionych Amerykanów. Mimo że kandydat Demokratów cieszył się większym poparciem obywateli, to Bush uzyskał 271 głosów elektorskich i po wyroku wydanym przez Sąd Najwyższy (w sprawie kwestionowano sposób liczenia głosów elektorskich na Florydzie) został 43. prezydentem Stanów Zjednoczonych.
Wtorkowe głosowanie powszechne nie jest więc głosowaniem ostatecznym (czy raczej rozstrzygającym), bo właściwe głosowanie odbędzie się 19 grudnia w Kolegium Elektorskim. Oddane przez elektorów głosy (które – co warto jeszcze raz zaznaczyć – powinny być zgodne z preferencjami wyborców z danego obszaru) trafią następnie do Przewodniczącego Senatu, który na posiedzeniu obu izb Kongresu dokona otwarcia kopert. Dopiero po oficjalnym podliczeniu znajdujących się w kopertach głosów (o ile któryś z kandydatów nie skieruje sprawy na drogę sądową) zostanie ogłoszone nazwisko 45. prezydenta USA.
Podczas jednej z debat telewizyjnych Trump, zapytany o to, czy uzna wyniki wyborów, odpowiedział: „Będę was trzymał w niepewności”. Odpowiadająca na to samo pytanie Clinton stwierdziła, że uzna wynik wyborów „niezależnie od tego, jaki on będzie”.
Mimo że Trump nie został – oficjalnie – ogłoszony 45. prezydentem USA, światowe rynki zareagowały na jego wygraną w wyborach. Ceny złota rosną, umacnia się euro i frank, a dolar i funt (ten ostatni w porównaniu do złotego) spadają i – jak informują publicyści serwisu Money.pl – „Kontrakt terminowy na amerykański indeks Dow Jones spada ponad 750 punktów. Dzień po 11 września i ataku na WTC stracił 690 punktów”. Strona internetowa dotycząca imigracji z USA do Kanady padła.
Foto: Flickr (lic. CC)/print screen