Kontrowersyjny polityk ogłosił właśnie na swoim Twitterze, że ustępuje ze stanowiska przewodniczącego partii UKIP. „Nigdy nie byłem i nigdy nie chciałem być zawodowym politykiem” – napisał w krótkim komunikacie.
„Zwycięstwo w referendum w sprawie Brexitu było spełnieniem moich politycznych ambicji. Zaangażowałem się w politykę kosztem prowadzonych przez siebie biznesów. Nie chciałem robić kariery politycznej. Chciałem tylko, aby Wielka Brytania była krajem niezależnym od UE” – oświadczył. Farage zapewnił też, że wciąż będzie wspierał działania UKIP, bo wierzy, że najlepszy czas partia ma jeszcze przed sobą.
Jednocześnie Farage zaznaczył, że nie zrezygnuje z pracy w Parlamencie Europejskim. Jak tłumaczył – wszystko po to, aby nadzorować proces wyjścia Wielkiej Brytanii z UE.
Farage był wieloletnim liderem UKIP i najbardziej rozpoznawalną twarzą partii. Był też jednym z trzech głównych aktywistów kampanii antyunijnej. Na początku zawodowej kariery pracował w różnych firmach maklerskich, potem założył własną działalność (firma została zamknięta w 2002 roku).
Początkowo działał w Partii Konserwatywnej (odszedł z niej, gdy rząd Johna Majora podpisał Traktat o Unii Europejskiej), a w 1993 roku znalazł się wśród założycieli eurosceptycznej Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP).
Farage ma 52 lata. Ze swoją pierwszą żoną – irlandzką pielęgniarką – doczekał się dwóch synów. Z drugą żoną (Niemką) ma dwie córki. Uważany jest za jednego z najbogatszych polityków w UK. Brytyjscy dziennikarze wyliczyli, że tylko jako eurodeputowany zarabia £79,000 rocznie. Oskarżany o malwersacje i nadużycia Farage zaprosił w zeszłym roku do swojego okazałego domu reporterów Channel 4. Podczas zaaranżowanego wywiadu zaprzeczył, że jest bajecznie bogaty i przyznał, że „nie zna równie biednego polityka”.
Rezygnacja Farage’a ze stanowiska przewodniczącego UKIP wzbudziła mieszane reakcje. Zwolennicy partii zastanawiają się, kto przejmie ster ugrupowania. Przeciwnicy sugerują, że Farage – spiritus movens kampanii antyunijnej – ucieka przed negatywnymi konsekwencjami wygranego referendum i przed odpowiedzialnością za składane podczas kampanii deklaracje i obietnice, których (jak się teraz okazuje) Brexitowcy nie są w stanie spełnić.