Są tacy ludzie, którzy czują ciągłą presję, by ze wszystkim sobie poradzić, by wszystko ogarnąć, by być mądrym, bogatym, pięknym, mieć idealnych partnerów, idealne domy, idealne dzieci, idealną pozycję w pracy. Ignorują zmęczenie, fizyczne objawy, niekiedy wewnętrzny krzyk organizmu, który błaga o chwilę odpoczynku, który pragnie relaksu i ukojenia od tego wiecznego pędu od dobrego ku lepszemu
Bardzo radosna znajoma mojej siostry opowiedziała mi przy okazji wspólnego spotkania niezwykle smutną historię. Otóż miała kiedyś sąsiadów. On, przystojny biznesmen, uprzejmy, serdeczny. Ona, lekarka. Kobieta zadbana, z klasą, z sylwetką, której mogłaby jej pozazdrościć niejedna nastolatka gustująca w fast foodzie. Uśmiechnięta rzędem białych idealnych zębów. Ich dom był duży, ogród zadbany, psy ułożone, a samochody zawsze czyste. I tak naprawdę pewnie nikt, żaden z sąsiadów lub pracowników, nie spodziewał się tego, co nastąpiło. Pewnego dnia Ona zniknęła. Wyszła rano z domu, a raczej wyjechała swoim błyszczącym samochodem i nie pojawiła się w pracy. Nie wróciła. Mąż nie mógł się do niej dodzwonić. Gdy próbował się skontaktować z jej znajomymi, okazało się, że albo ich numery są nieaktualne, albo od dawna nie utrzymywali już kontaktów z jego zaginioną żoną. Sąsiad zgłosił sprawę w komendzie policji. Po tygodniu skontaktował się z nim szpital, w którym Ona pracowała, z zapytaniem, dlaczego żona nie pojawia się w pracy po kilku dniach urlopu na żądanie. Nie potrafił im udzielić odpowiedzi innej niż ta, że jego żona zaginęła. Strach zaczął narastać. On zaczął działać na własna rękę. Wykupił ogłoszenia w lokalnej gazecie, na portalu regionalnym. Szukał i jeszcze wierzył w to, że ją odnajdzie. Po dwóch czy trzech tygodniach otrzymał wiadomość, że ktoś widział samochód jego żony zaparkowany w jednej z dzielnic miasta i że stoi on tam już z dobry tydzień, nieużywany. To ograniczyło pole poszukiwań i roznieciło iskierkę nadziei, że przecież wszystko da się racjonalnie wyjaśnić. Znaleźli ją w jednym z mieszkań w kamiennicy, obok której był zaparkowany samochód. Nie żyła od kilku dni. Zapiła się na śmierć.
„Nikt się tego nie spodziewał”, dokończyła swoją historię znajoma mojej siostry.
Takich historii jest mnóstwo i wszystkie opierają się na złudzeniu. Złudzeniu, które stwarzają ci nieszczęśliwi, uwikłani w nić perfekcjonizmu, a także złudzeniu patrzącego.
Ci, którzy zawsze chcą być najlepsi, których okoliczności lub rodzina zmuszali do bycia „naj”, mają zaciskającą się na szyi pętle. Czują presję, by ze wszystkim sobie poradzić, by wszystko ogarnąć, by być mądrym, bogatym, pięknym, mieć idealnych partnerów, idealne domy, idealne dzieci, idealną pozycję w pracy. Ignorują zmęczenie, fizyczne objawy, niekiedy wewnętrzny krzyk organizmu, który błaga o chwilę odpoczynku, który pragnie relaksu i ukojenia od tego wiecznego pędu od dobrego ku lepszemu, od pędu ku więcej, wydajniej, doskonale. Oni po prostu nie potrafią się zatrzymać. Usiąść na kanapie po ciężkim dniu przy dobrej herbacie i powiedzieć: „Dzisiaj mam dość. Dzisiaj nic nie robię”. I nigdy przenigdy nie dadzą po sobie poznać, że nie radzą sobie z otaczającą rzeczywistością, że to więcej i lepiej przenika ich i drąży, że cały czas muszą udawać uśmiech, by w oczach innych nie zobaczyć słabej, zranionej istoty, która potrzebuje pomocy. Słabość jest przecież zaprzeczeniem perfekcji.
Ci, patrzący, również dają się wciągnąć w pajęczynę złudzeń. Często ,niezadowoleni ze swojego losu, niespełnieni w różnych dziedzinach życia, przypisują innym te cechy lub walory, które są dla nich obiektem marzeń. Idealizują rzeczywistość życia ludzi im bardziej lub mniej znanych, by wbić sobie szpilkę niespełnienia. Z perspektywy takich ludzi, inni są zawsze piękniejsi, sukcesy przychodzą im łatwiej, gdyż albo są inteligentniejsi, albo mają plecy, albo nawet garść głupiego szczęścia, ich związki zawsze kwitną niczym kwiaty w letnim ogrodzie, bez burz, wlotów i upadków, partnerzy zawsze są czuli, godni zaufania i kochający, dzieci grzeczniejsze, pies czystszy, samochód szybszy, mieszkanie większe, szef bardziej pobłażliwy. Inni po prostu żyją w oazach szczęścia i spełnienia, które dla patrzących z perspektywy idealizujących wydają się być jedynie fatamorganami na pustyni beznadziei.
Są też i tacy, którzy przerażeni własnym szczęściem, jakby nie wierzyli, że może się im ono należeć i mogą go doświadczać bez oddechu katastrofy na karku, starają się je za wszelką cenę umniejszyć. Zagajeni o to, co słychać, zaczynają zatem swą litanię narzekania. Że właśnie się pokłócili z małżonkiem, że dzieci znowu nabroiły, że pieniędzy nie ma wystarczająco dużo, że znajomi wystawili ich do wiatru, że mają nogi za grube, za chude, zbyt blade, że lato jest zbyt ciepłe, a zima zbyt chłodna lub na odwrót. Tworzą w oczach innych monodram nędzy i rozpaczy, choć przecież mają gdzie wracać po pracy, w której zarabiają przyzwoite pieniądze, choć kłótnie z partnerem zawsze kończą się jeśli nie w łóżku, to choć w objęciach przed telewizorem, a dzieci jednak wyniosą od czasu do czasu śmieci i zrobią zakupy, kot się ciepło wtuli, spacer w słońcu wydarzy się częściej niż tylko raz w roku, a i perspektywa wakacji z katalogu biura podróży niekiedy czai się tuż za rogiem. Wszystkie te okruchy szczęścia uzbierane do kupy tworzą miłą rzeczywistość, której ulotność przytłacza i prowokuje do obronnych negatywnych ubarwień.
A Ty? Czy należysz do którejś z tych grup?
Foto: Flickr (lic. CC)