Koleżanka urodziła 2 lata temu, a od półtora roku narzeka, że utknęła w pieluchach. Przyznaje, że łapie się na tym, że – nawet rozmawiając z własnym mężem o racie za dom – zaczyna z przyzwyczajenia mówić zdrobnieniami czy modulować „na słodko” głos i że generalnie czuje się wykluczona z życia towarzyskiego. Głupio ci, chcesz pomóc, więc dzwonisz do niej i próbujesz wyciągnąć na kawę czy inne piwo. Rozmawiacie zaledwie 30 sekund i nagle ona oddaje telefon swojemu dwulatkowi. A niech sobie bąbelek, uciuciuciu, pogada! Przecież dzwoniący dorosły będzie zachwycony, że dostąpił zaszczytu 'podyskutowania’ z gaworzącym dziedzicem!
Irytujące, prawda? Chyba nikt, tak na serio, nie lubi takich akcji. No bo o czym tu gadać z dzieciakiem, który nie dość, że wydaje z siebie monosylaby, to jeszcze – w trakcie rozmowy – bawi się telefonem. W efekcie taka kilku czy nawet kilkunastominutowa „konwersacja” przybiera formę jednostronnego monologu („nia nia nia, bababa, bububu, ciuciuciu” – gaworzy dzieciak), przerywanego co sekundę nieznośnym piskiem naciskanego z premedytacją guzika. Po kilku chwilach człowiek ma ochotę palnąć sobie w łeb, wrzucić telefon do kibla, wypić z gwinta pól litra, palnąć w łeb koleżance, zakneblować jej dzieciaka i trzymać kciuki za to, żeby sąd uznał to za zbrodnię w afekcie.
Ale nie, nikt się nie rozłączy, nikt nie piśnie złego słowa. Zamiast powiedzieć: „ej, ale ja dzwonię do ciebie, nie do twojego potomstwa!”, przez kwadrans czy dwa pokornie słuchamy, co dwulatek ma nam do wybełkotania. A kiedy mamusia zechce już odebrać „dziedzicowi” telefon – „bo mały zrobił kupę, poczekaj, zaraz ci go dam, tylko pieluchę zmienię, O! Zielona, hehehe” – rozpływamy się w fałszywych pochlebstwach: „oj, jak ładnie mówi, oj, jaki kontaktowy, oj, oj, oj”.
Tak samo jest z setkami zdjęć, które dzieciaci znajomi dodają na Fejsa. Lajkujemy, komentujemy, hurtowo komplementujemy („Ale już duzia niunia”, „Księżniczka cioci”, „Będzie łamał serca, taki przystojniak!”). Tyle tylko, że – nie licząc dzieciaków naprawdę bliskich przyjaciół – generalnie niewiele nas te małe potworki obchodzą. Ba, często ich na oczy nie widzieliśmy, mylą nam się ich imiona, już dawno straciliśmy rachubę, czyje jest czyje. Ale ostro lajkujemy, bo tak wypada. A raczej – bo nie wypada lajka nie dać. Tak samo, jak nie wypada odłożyć słuchawki, kiedy uwieszony po drugiej stronie kabla dwulatek kolejny raz beknie nam do ucha. Czy tak, jak nie wypada karmiącej publicznie matce powiedzieć: „przepraszam, czy mogłaby pani się trochę okryć?”. Albo: „przepraszam, czy mogłaby pani założyć bluzkę? Do karmienia, z czego się orientuję, potrzebna jest tylko jedna pierś. Przykro mi, ale widok pani nagiego bufetu narusza moją strefę komfortu”.
O matko przenajświętsza!
W Polsce jest afera. Rok temu Pani Liwia Małkowska wybrała się ze znajomymi i sześciomiesięcznym dzieckiem do jednej z sopockich restauracji. Podczas kolacji młode zakwiliło. Znaczy się – głodne! Pani Liwia zareagowała jak na rasową (bez cynizmu!) matkę przystało, rozpięła bluzkę i… I pojawił się kelner, który poprosił ją, aby się „powstrzymała” lub wyszła do toalety. Pani Liwia poczuła się urażona i (zamiast do kibla) poszła do sądu, gdzie – jak donoszą media – „walczy o prawa karmiących matek”.
Prawa do czego, ja się pytam? Przecież nawet w „zacofanej Polsce” nie ma przepisu zabraniającego matkom karmić dzieci w miejscach publicznych. Owszem, rzadkością są udogodnienia – na przykład specjalny pokój w hipermarkecie czy w restauracji, w którym mamy mogłyby karmić swoje pociechy w intymnej atmosferze, wygodnie i bez gapiów. Tak, tego nie ma i o takie udogodnienia warto walczyć. Ale nie o prawo do karmienia. Ono istnieje i jest kur.. niezbywalne!
Matki mają prawo karmić i w parku, i w restauracji, i w przedziale pociągu i wszędzie tam, gdzie ich dziecko złapie głód. Jest tylko jedno „ale”. Osoby jadące w tym samym przedziale czy jedzące przy stoliku obok mają prawo nie chcieć oglądać mamusiowego bufetu. Bo – mam wrażenie – to nie o mamy karmiące, ale o matki-bufetowe chodzi w tej aferze. O matki przenajświętsze, o krowy błogosławione, o mamusie roszczeniowe, które stawiają siebie i swoje dziecko ponad wszystko i wszystkich. Tudzież – ponad prawo, które (przypomnijmy) nawet w „zacofanej Polsce” nie zabrania karmić w miejscach publicznych.
Takich matek jest niewiele. Ale są głośne. Krzyczą jak poparzone o tym, że „mniesięnależy”, przez co człowiek ma wrażenie, że matki przenajświętsze stanowią większość. To na szczęście nieprawda, ale właśnie przez mamy-bufetowe dostaje się mamom karmiącym. Dostaje niesłusznie, często rykoszetem. Tak jak w aferze z karmieniem w roli głównej.
Nie wiem, czy Pani Liwia była wcześniej niemiła dla kelnera (więc ten odpowiedział jej tym samym), nie wiem, czy – chcąc nakarmić dziecko – jak gdyby nigdy nic wywaliła na stół obie piersi czy może przykryła się wcześniej elegancką chustą. Być może właściciel restauracji ma jakiś uraz, a może – po prostu – uważa, że jedna matka karmiąca narusza komfort kilkudziesięciu innych gości (cóż, w biznesie, a prowadzenie restauracji jest biznesem, wszystkim się nie dogodzi – ważne, aby większość była zadowolona). A może kelner to po prostu cham, dziad i prostak? Zgaduj-zgadula, bo z prasowych doniesień wynika tylko tyle, że Pani Liwia nakarmić chciała, ale została poproszona o „powstrzymanie się” lub przejście do toalety.
Wiem jednak, że sama – mimo że całym sercem jestem za matkami karmiącymi i życzę wszystkim mamusiom, aby jak najszybciej wychodziły z domów i wydostawały się z pieluch – wielokrotnie znalazłam się w sytuacji, w której (właśnie przez matkę karmiącą) czułam się co najmniej nieswojo. Jak dokładniej? Ano tak, że nie wiedziałam, gdzie jestem ani co mam ze sobą zrobić. Bo wydawało mi się, że znalazłam się w klubie go-go, do którego wcale nie chciałam trafić.
Tak było chociażby w pociągu, kiedy siedząca naprzeciwko mama podciągnęła bluzkę w górę, przełożyła ją przez głowę, wygodnie się rozłożyła, przystawiła dziecko do jednej piersi, drugą podtrzymywała ramieniem (chyba po to, żebyśmy mogli ją podziwiać) i – pojękując! – wyraźnie odpływała. W przedziale nie byłyśmy same. Panowie struchlali. Jeden w panice wyszedł, a drugi – szybko wyciągnął komórkę, nagle sobie przypomniał, że jest krótkowidzem, podstawił telefon pod nos i zaczął klepać esemesy. A ja? Ja przykleiłam twarz do okna, żeby nie było, że się gapię. Chociaż, mam wrażenie, wgapianie się w gołe piersi tamtej mamy pociągowej wcale by karmiącej nie przeszkadzało. Nie wiem, czy liczyła na aplauz i atencję. Wątpię, żeby miała na uwadze nasz (mój i innych podróżnych) komfort. W końcu ma prawo do tego, aby karmić piersią w miejscu publicznym. Szkoda tylko, że – czerpiąc z tego prawa aż nazbyt pełnymi garściami – zapomina o czymś takim, jak wzajemny szacunek, kultura i dobre obyczaje.
Chciałabym nakarmić…
A dobre obyczaje, mam wrażenie, są pożerane przez kult matki-krowy. W tym konkretnym przypadku, rzecz jasna. Może zabrzmię jak podręcznikowa babcia dobra rada, ale… cóż, kiedyś to było inaczej.
Analogiczna sytuacja: polski pociąg, jakieś 20 lat temu. Przedział pełny. Jadą: mama z dzieckiem, ja z opiekującym się mną dziadkiem, starsza pani i kilku młodych facetów. Nagle dziecko zaczyna płakać. Mama wzdycha i z promiennym uśmiechem oświadcza (nie, nie prosi – oświadcza!): „muszę nakarmić małego”. Panowie przedziałowi odwzajemniają uśmiech, część wychodzi, część zostaje. Mama rozpina bluzkę, delikatnie przykrywa się tetrową pieluszką, zaczyna karmić dziecko. Starsza pani ją zagaduje („a jak ma na imię?”, „a ile ma miesięcy?”), ci, którzy pozostali w przedziale gapią się w okno, od czasu do czasu odwracają głowę, uśmiechają się, przytakują. Jest ok. Mama szanuje naszą strefę komfortu, dorośli pasażerowie starają się robić wszystko, aby i ona czuła się co najmniej dobrze, a ja – wtedy kilkuletnia – dowiaduję się, że małe dzieci tak ładnie pachną właśnie dlatego, że są karmione mlekiem matki.
Po pierwsze: wzajemny szacunek
„A karmienie piersią? Błagam. Tam nawet nie widać sutka. Widać zarys piersi – jeśli ktoś będzie się gapił. Nie wiem po co. A jeśli ma do tego jakieś specjalne obrzydzenie – to się leczy. Wychodzenie do kibla, nakrywanie się wielką pieluchą i inne tego typu sprawy to naprawdę kwestie na pograniczu godności ludzkiej” – napisał na swoim blogu Michał Górecki (tekst dostępny tutaj – KLIK!). Notka, którą opatrzył zdjęciem swojej karmiącej żony, rozeszła się po mediach społecznościowych. Posypały się lajki, brawa i zachwyty. W mojej opinii – nie do końca słuszne. Bo Michał uogólnił i pomylił pojęcia. Tu nie o obrzydzenie chodzi, ale o komfort. O strefę komfortu – zarówno matki karmiącej, jak i tych, którzy są (często przymusowymi) świadkami karmienia. I o szacunek. Do siebie i do innych.
Fajnie, że we wpisie Michał – ojciec uroczej trójki – zwrócił uwagę na to, co dzieje się z kobietą w trakcie ciąży, w trakcie porodu i tuż po nim. Świetnie, że napisał o tym, jak młoda mama chce (prędzej czy później) wyjść do ludzi, pójść do restauracji i pokazać wszystkim: „hej, wcale nie jestem stara, jestem ciągle dziewczyną, taką jak rok temu!”. Fajnie, serio. Oby więcej było takich mam i ojców, którzy je tak wspierają. Ale – na Bohuna – nie uogólniajmy. I nie zarzucajmy innym zacofania, skoro sami nie korzystamy z dobrodziejstw współczesności. Po prostu: wzajemnie się szanujmy. A oznaką szacunku jest choćby powstrzymanie się od sugestii, że osoby, które karmienie obrzydza powinny się leczyć. Bo co? Bo jak ktoś myśli inaczej niż ja, to wariat?
Wyjaśnijmy sobie jedno: gapienie się na matkę karmiącą (nie licząc perwersów) nie sprawia przypadkowym świadkom przyjemności. Wręcz przeciwnie. Siedzenie naprzeciwko mamy, która uważa, że do napojenia dziecka potrzebne są obie piersi, która twierdzi, że zasłonięcie się chustą to „kwestia z pogranicza godności ludzkiej” a staniki do karmienia to zło bywa bardzo, ale to bardzo niekomfortowe. Nie chodzi o obrzydzenie (chociaż zakładam, że są osoby, które może to obrzydzać i… cóż, mają do tego prawo! Skoro jesteśmy przy fizjologii – niektóre pary wspólnie, w tym samym czasie korzystają z toalety: ona z sedesu, on z pisuaru. Innych takie praktyki obrzydzają. Ale nikt nikogo nie wysyła na leczenie!). Chodzi właśnie o brak komfortu i brak szacunku.
Mimo to, że nie jest to fajne – tak, czasami się gapimy. A raczej – zerkamy. Bo w głowach kotłuje nam się ta piekielna hiperpoprawność. W uszach dźwięczy: „mamy należy szanować i podziwiać, bo mamy są mamami i mamy mają prawo!”. Wydaje nam się, że jak odwrócimy głowę, to mama poczuje się urażona, bo niektóre mamy – te głośne mamy-krowy – zachowują się w naszym rozumieniu tak, jakby chciały, żeby na nie patrzono (w końcu z jakiegoś powodu na kilkugodzinną podróż z dzieckiem zakładają nie koszule z guzikami, ale sukienki z golfami, w końcu z jakiegoś powodu odkrywają obie piersi, nie jedną!). W naszej (mojej i innych skonfundowanych) interpretacji niektóre mamy zachowują się tak, jakby wcale nie chciały pokazać „hej, jestem ciągle dziewczyną, taką jak rok temu!”, a raczej zamanifestować: „patrz tutaj, jestem matką, rozumiesz? Doceniaj mnie i podziwiaj! W końcu urodziłam. Już nie jestem dziewczyną, taką jak rok temu. Teraz jestem maszynką do karmienia!”.
Bo ile z tych przywołanych przez Michała Góreckiego dziewczyn – jeszcze przed urodzeniem dziecka – w ogóle brało pod uwagę, że kiedyś przyjdzie im karmić w parku czy przedziale? Wątpię, żeby większość z nich uważała wtedy, że przykrycie się chustą to „kwestia z pogranicza godności”. Jeśli już, to myślały: „tak, będę karmić piersią, ale dyskretnie! Kupię specjalny stanik, będę zakładać rozpinane bluzki, zaopatrzę się w jakieś ładne paszminy do okrycia. Tu nie chodzi o innych, ale o mnie i mój komfort. Nie chcę, nie wyobrażam sobie, żeby cały świat oglądał moją pierś”.
Mało tego! Idę o zakład, że przywołane przez Góreckiego dziewczyny – przed urodzeniem dziecka – też czuły się niekomfortowo, gdy w parku (mimo że wokół było sporo wolnych ławek) dosiadała się do nich matka karmiąca. Część z nich pewnie domyślała się, że kobieta szuka towarzystwa, pewnie chce pogadać, może jest samotna. Ale jestem pewna, że większość z tych przyszłych mamusiek czuło dyskomfort na widok falującej pod nosem piersi i myślało w duszy: „rany, wstydu nie ma? Dlaczego się dosiadła? Tam jest tyle ławek, idź już kobieto!”.
Ale po porodzie coś się w tych dziewczynach zmieniło. Zaczęły inaczej postrzegać swoje ciała, przesunęła się granica wstydu, przestały być kobietami, stały się matkami, które – z jednej strony – mają kompleksy (brzuch nie spadł, pojawiły się rozstępy), a z drugiej – robią to, czego (właśnie ze wstydu!) nie zrobiłyby wcześniej: podnoszą bluzki, pokazują niedoskonałości przez które wcześniej unikały bikini, wystawiają (często obie) piersi i dziwią się, że ktoś może nie chcieć na nie patrzeć. Albo że ktoś może czuć się niekomfortowo nawet wtedy, gdy odwraca od nich wzrok i desperacko szuka neutralnego punktu, w który mógłby się wgapiać bez obawy, że ktoś na niego naskoczy.
Co tu dużo gadać. Naprawdę uważam, że każdy, kto zwróci mamie karmiącej publicznie uwagę na „niestosowność” jej zachowania – powinien dostać z liścia. Ale jedna uwaga – mowa o mamach, a nie o matkach-krowach.
Jednocześnie: każdy, kto ośmieli się matce-bufetowej głośno zasugerować (nie nakazać, zasugerować!), aby się zakryła chustą czy schowała jedną z piersi, ten będzie moim bohaterem. Mimo że wiem, że na taką prośbę matka przenajświętsza zareaguje oburzeniem i zrobi się medialno-sądowa afera. Ten odważny ktoś będzie moim bohaterem, bo przełamie hiperpoprawne tabu. Powie stop, czyli zrobi coś, o czym wszyscy marzymy, gdy koleżanka do której dzwonimy przekazuje telefon dwuletniemu dziecku. Zwróci uwagę świętej krowie, czyli zrobi to, co każdy z nas chciałby czasem zrobić, ale nie robi, bo tak nie wypada. Bo przecież „matki trzeba szanować”, „matki tyle przeszły”, „matkom się należy”.
Tak, należy się. Z werbalnego liścia im się czasem należy. Może dzięki temu matki przenajświętsze przypomną sobie, że są nie tylko maszynkami do robienia mleka, ale i kobietami. Takimi samymi, jakimi były rok czy dwa lata temu, zanim urodziło się dziecko i zanim same, na własne życzenie i wbrew woli innych zdecydowały, że zostaną świętymi krowami mlecznymi. Nikim więcej, nikim mniej.