Wbrew wcześniejszym zapowiedziom, rząd Wielkiej Brytanii o północy z 31 października na 1 listopada nie zablokuje całkowicie swobodnego przepływu osób. W podjęciu takiej decyzji urzędnikom „pomogli” prawnicy, którzy oszacowali, że tak radykalne rozwiązanie ściągnęłoby na włodarzy sporo kłopotów.
Swobodny przepływ osób to jedna z podstawowych swobód obywateli krajów UE, zagwarantowana w traktatach ustanawiających Wspólnoty Europejskie. Swoboda ta obejmuje prawo obywatela jednego państwa członkowskiego (na przykład Polski) oraz specyficznych członków jego rodziny do osiedlania się czy podejmowania pracy w innym państwie członkowskim (na przykład w Wielkiej Brytanii). Także kraje, które nie zniosły kontroli granicznej (na przykład wspomniana Wielka Brytania, która wynegocjowała do porozumienia z Schengen klauzulę opt-out) mają obowiązek zapewnienia obywatelom UE swobody wjazdu na swoje terytorium. O ile wciąż są członkami Wspólnoty…
Wielu ekspertów twierdzi, że to właśnie obietnica zerwania ze swobodnym przepływem osób (a w konsekwencji – obietnica ograniczenia lub zablokowania migracji z UE) sprawiła, że w 2016 roku większość głosujących opowiedziała się za Brexitem. Takiego zdania są nie tylko komentatorzy, ale i politycy.
Obecna minister spraw wewnętrznych Priti Patel zapowiedziała w zeszłym miesiącu, że swoboda przepływu osób powinna – w przypadku Wielkiej Brytanii – zakończyć się legalnie w chwili Brexitu, a więc o północy z 31 października na 1 listopada 2019 roku. Priti Patel argumentowała, że tego właśnie chce społeczeństwo, które (w większości) opowiedziało się za rozwodem Wielkiej Brytanii z Unią Europejską.
Słowa minister spraw wewnętrznych zelektryzowały opinię publiczną. Spekulowano, że imigranci na stałe mieszkający na Wyspach, którzy wyjadą z Wielkiej Brytanii przed 31 października (jeśli chodzi o Polaków podawano przykład kilkudniowego wyjazdu w celu odwiedzenia grobów bliskich) po 1 listopada mogą mieć problemy z ponownym przekroczeniem brytyjskiej granicy. Z kolei „The Independent” zauważył, że Home Office nie ma „żadnego planu alternatywnego”, a zrezygnowanie ze swobodnego przepływu osób zaowocowałoby problemem na granicy między Republiką Irlandzką a Irlandią Północną. Dziennikarze „The Independent” zwrócili też uwagę, że nagłe wycofanie się ze swobodnego przepływu osób (bez alternatywnego rozwiązania) mogłoby oznaczać paraliż służby zdrowia i zwiastować to, że Johnson – grając va banque – gotów jest wycofać się także z obietnic danych wcześniej imigrantom już przebywającym na Wyspach (w tym z obietnicy gwarancji zachowania przez nich praw po Brexicie).
Jednak jak donosi „Sunday Times”, rząd wycofuje się z pomysłu niejako automatycznego zastopowania swobodnego przepływu osób w chwili, gdy dojdzie do Brexitu. Powód? Prawnicy…
70 procent szans na przegraną
Zdaniem „Sunday Times”, rząd faktycznie chciał wprowadzić zmiany w ustawie imigracyjnej, kończące z dnia na dzień ze swobodnym przepływem osób. Politycy zdali sobie jednak sprawę, że proponowane przez nich zmiany – z powodów formalnych – nie weszłyby w życie przed Halloween. Innymi słowy: rząd zrozumiał, że nie uda mu się na czas dopracować i ustanowić skomplikowanego Immigration Bill (nowej podstawy prawnej dotyczącej imigracji, która miałaby zastąpić wspólne, unijne postanowienia).
Wtedy też politycy wpadli na pomysł, by wykorzystać zapisy EU Withdrawal Act, na mocy których Wielka Brytania mogłaby zmienić wewnętrzne przepisy z pominięciem prawa pierwotnego, stanowiącego nadrzędne źródło prawa UE.
Jednak po konsultacji z prawnikami ministrowie zrezygnowali także z tego pomysłu. Zdaniem prawników, nie byłoby to właściwe wykorzystanie uprawnień i – aby móc legalnie skorzystać z zapisów EU Withdrawal Act – konieczne byłoby wcześniejsze przegłosowanie tego pomysłu w obu izbach parlamentu (na to mogłoby zabraknąć i głosów, i czasu). Gdyby jednak rząd zaryzykował i zdecydował się na takie rozwiązanie, naraziłby się na pozwy, a ryzyko przegranej oszacowano na 70 procent.
Co zamiast tego?
Zamiast całkowicie, za jednym zamachem blokować swobodny przepływ, rząd zdecydował się wprowadzać zmiany legislacyjne kawałek po kawałku. Jak donosi „Sunday Times”, na pierwszy ogień pójdzie zakaz wjazdu do Wielkiej Brytanii dla osób, które w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy odbywały karę pozbawienia wolności. Obywatele UE, chcący wjechać na teren UK, będą musieli też używać paszportów, a nie innych dokumentów tożsamości (w przypadku Polaków – dowodów osobistych).
Reasumując, rząd zdał sobie sprawę, że natychmiastowe, obiecywane wyborcom zakończenie swobodnego przepływu osób jest po prostu niewykonalne. Wychodząc naprzeciw tym, którzy głosowali za Brexitem, bo domagali się zamknięcia granic, Johnson i spółka postanowili wprowadzać nowe ograniczenia stopniowo. Zaczną od zmian, które spodobają się miłośnikom populizmu – takich, które są zauważalne, oczywiste i których słuszność trudno jest podważyć, jak wspomniany zakaz wjazdu dla imigrantów, którzy mają na koncie świeżą odsiadkę. Nie będzie to oczywiście oznaczać całkowitego zamknięcia granic, ale na początek powinno zaspokoić głód najtwardszych zwolenników Brexitu.
Otwartym pozostaje pytanie, jak zareagują Brytyjczycy, gdy w odwecie Unia Europejska zastosuje podobne rozwiązanie i zawróci z granicy Johna lub Lee, którzy chcieliby odpocząć po właśnie zakończonej odsiadce na Majorce?
W ubiegłym roku w brytyjskich więzieniach przebywało ogółem 92 tysiące osób. Najwięcej, bo 83,430 osób osadzonych było w angielskich i walijskich więzieniach (w Anglii i Walii większość głosowała za Brexitem). Wśród 83,430 osób osadzonych w angielskich i walijskich więzieniach „zaledwie” 9 tysięcy nie miało brytyjskiego obywatelstwa.