Jestem cudowną kurą domową. Piorę, gotuję i składam te same rzeczy miliony razy. Zbieram skarpety, które ukrywają się po kątach, gotuję mleko, które się nieustannie przypala, wanna znowu zapchana… AAAAAAAAA
Nie narzekam, bo czemu miałabym narzekać. Nie muszę zrywać się rano do pracy i tkwić w zapchanym autobusie. Za to spędzam poranną kawę na wertowaniu codziennej gazety i oglądaniu ulubionego serialu.
Kura domowa „noł-łej”
Zawsze wydawało mi się, że tkwienie w domu w roli kury domowej to koszmar i miałam rację! Nie dość, że brak dyscypliny zjada mi dzień, to jeszcze przeraźliwa rutyna blokuje mózg. Po kolajnym odcinku porannego serialu mam ochote krzyczeć: Alejandro, zostaw tę szmatę, ona Cię zdradza z Twoim bratem bliźniakiem!
Codzienne obowiązki uświęcone przez nasze matki i babki wywołują we mnie ataki paniki: składać, prać, gotować, składać, prać, gotować… to taki mój dzień świstaka. Piątek, świątek i niedziela. Wszystko zlewa się i zaciera. Raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy…wredna baba patrzy.
Polowanie
Po kilku dzikich dniach spędzonych w domu, trzeba się wreszcie udać na polowanie. Uzupełnić zapasy, odetchnąć powietrzem. Niczym zombie skradające się po kolejny kęs, idę niepewnie ulicą z krzywo wymalowaną kreską na przymrużonych oczach. Słońce jakoś tak jasno dzisiaj świeci…
Codzienna rutyna, a w przerwie mąż, który wraca do domu styrany. Na chwilkę, na momencik – coś zjeść i bach do łóźka. I tyle go widziałam. Motel skrzyżowany z burdelem, a w samym środku JA.
Chwile rozpaczy przeplatają się z wybuchami entuzjazmu i gołym maratonem do łazienki, w której dopełnia się bąbelkowy rytuał. Poszłabym do pracy, ale po co? Żeby zrywać się rano z ciepłego łóźka i tłuc zatłoczonym autobusem? Żeby ktoś średnio ciekawy wylewał na mnie swoje frustracje zza plakietki z napisem SZEF? A tak siedzę sobie w domku i piorę, składam, gotuję… Cisza, spokój, rutyna.
Niech ktoś mnie wreszcie kopnie w dupę, bo sama nie sięgnę! Nabiorę tempa i odzyskam rozum.
Photo Flickr (lic. CC)