Theresa May chce zjeść ciastko i mieć ciastko. Dwanaście ogłoszonych dziś priorytetów dotyczących procedury Brexitu, to nic innego, jak powtarzanie tych samych – znanych już z czasu kampanii poprzedzającej referendum – populistycznych haseł i propagandy. Wielka Brytania właśnie wkroczyła na drogę powolnego upadku. Pytanie tylko, czy pociągnie za sobą resztę Unii Europejskiej?
Eurosceptyków dzisiejsza przemowa szefowej gabinetu bez wątpienia ucieszyła. May bardzo stanowczo określiła oficjalne stanowisko brytyjskiego rządu: nie będzie żadnych ustępstw, nie zgadzamy się na żadne półśrodki, Unia nie będzie nam dyktowała prawa i nie będzie miała wpływu na nasze życie.
Zapowiedź pełnego wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej to czytelny sygnał dla innych krajów, że „można” i że opuszczenie wspólnoty „otwiera nowe, globalne możliwości”. Innymi słowy: Unia ogranicza i jest przyczyną wszelkiego zła.
Tego oczywiście May nie powiedziała wprost. Wręcz przeciwnie: podkreśliła wielokrotnie, że „wspólne wartości europejskie” są ważne i że Brytyjczycy opuszczają Unię, ale „nie opuszczają Europy”.
Tyle tylko, że… tak się nie da. Całą przemowę Theresy May, po odarciu z pięknych słówek i populistycznego bełkotu, można streścić w kilku punktach:
1. Chcemy być częścią wspólnego rynku, nie będąc częścią wspólnego rynku,
2. Chcemy korzystać z przywilejów unii celnej, nie będąc jej częścią,
3. Chcemy wolności podróżowania i pracy dla Brytyjczyków w ramach Unii, ale nie damy tego samego w zamian obywatelom Unii,
4. Chcemy drenować europejski rynek pracy: przyciągać najlepszych specjalistów w obszarach, w których ich nam brakuje.
Wolny handel, ale nie wspólny rynek
Brytyjska Premier z całą stanowczością zapowiedziała, że Wielka Brytania nie będzie częścią wspólnego rynku. W zamian za to natomiast wynegocjuje nowe, korzystne dla wszystkich stron umowy o… wolnym handlu. Czyli, tak naprawdę, rząd chce osiągnąć mniej więcej to samo, co ma teraz – tyle tylko, że poza strukturami unijnymi, bez ponoszenia kosztów w postaci aktualnie wpłacanych kontrybucji do unijnego budżetu oraz na większą skalę.
Ale to może okazać się, koniec końców, niemożliwe. Dlaczego? Prawdą jest, że „zrzucenie jarzma unijnego prawa” może stworzyć pole do negocjacji handlowych z wieloma krajami świata, z którymi dotąd Unia ograniczała handel. Niemniej jednak dziś, to właśnie Unia jest najbardziej znaczącym partnerem handlowym UK. Co więcej, położenie Wielkiej Brytanii sprawia, że – chcąc nie chcąc – wiele towarów spoza Unii tak czy siak będzie trzeba transportować przez unijne tereny (wliczając w to wody terytorialne i obszary powietrzne), a to przekłada się na… konieczność zawarcia takich czy innych umów z Unią jako taką i poszczególnymi krajami członkowskimi.
Bruksela wielokrotnie już podkreślała, że bez zachowania swobody przepływu ludzi i pracy ze strony Wielkiej Brytanii wypracowanie „dobrego układu” handlowego nie będzie możliwe. Natomiast kraje członkowskie będą mogły samodzielnie negocjować odrębne umowy jedynie w ograniczonym zakresie.
Unia celna? Tak, ale na naszych warunkach
May nie wykluczyła, że Wielka Brytania będzie wciąż ponosić pewne koszty w związku z umowami mającymi w przyszłości „zastąpić” unię celną. Mają to jednak być nieporównywalnie niższe nakłady niż w tej chwili. Brzmi to, na „pierwszy rzut ucha”, całkiem rozsądnie. Politycy przeciwni Brexitowi podkreślają jednak – i wydaje się to zbieżne ze stanowiskiem Unii w tej sprawie – że niezależnie od intencji brytyjskiego rządu, wystąpienie z unii celnej będzie de facto oznaczać automatyczne wprowadzenie ceł sięgających nawet 10 i więcej procent na blisko połowę towarów. Zarówno eksportowanych z, jak i importowanych do UK. Koszty wygenerowane przez opłaty celne będą musiały ponosić brytyjski budżet i przedsiębiorstwa. Czyli, w praktyce, podatnicy i klienci. A więc mieszkańcy Wysp. Najprawdopodobniej, suma tych kosztów zrównoważy lub przewyższy w ostatecznym rozrachunku koszty ponoszone przez Wielką Brytanię teraz z tytułu bycia członkiem Unii Europejskiej oraz pełnego uczestnictwa we wspólnym rynku.
Stop emigracji
To jeden z najważniejszych priorytetów: zamknąć granice i „odzyskać pełną kontrolę”. Chodzi oczywiście o przybyszy z krajów Unii, bo przecież imigracja spoza UE jest już teraz – w sensie formalnym – w pełni kontrolowana. To, czy i jak władze realizują tę kontrolę, to zupełnie inna sprawa. Kluczowy jest natomiast fakt, że o ile May chce, by Brytyjczycy zachowali swoje przywileje w Unii, to jednocześnie chce też, by obywatele krajów Unii do Wielkiej Brytanii swobodnie wjeżdżać nie mogli. O ile nie są „wysokiej klasy specjalistami” na których UK w danym momencie ma zapotrzebowanie. I tu zaczyna się ciekawie.
May zapewniła, że zrobi wszystko by prawa obywateli unijnych, którzy już teraz żyją i pracują w Wielkiej Brytanii, zostały zachowane. To piękne słowa i bez wątpienia większość z nas na nie czekała. Część nawet odetchnęła z ulgą. Przedwcześnie niestety.
Z pewnością nie mają się czego obawiać ci, którzy już teraz posiadają brytyjskie paszporty. Najprawdopodobniej nie mają powodów do obaw także ci, którzy uzyskali status rezydentów. Trzeba jednak zdawać sobie sprawę z tego, że brytyjskie społeczeństwo – wbrew pozorom nie jest to większość, ale jest to grupa kluczowa: ta, która w referendum opowiedziała się za Brexitem – oczekuje, że imigranci opuszczą Wyspy po wyjściu z Unii. Nie oszukujmy się: chodzi tu także (jeśli nie przede wszystkim) o Polaków, których jest w UK olbrzymia rzesza i którzy są najbardziej „widoczną” grupą przybyszy z Unii.
May twierdzi, że ten, kto już pracuje w UK, nie ma się czego obawiać. Ale też zapowiedziała, że kraj będzie „przyciągać wysokiej klasy specjalistów”. Już teraz deportacje z powodów, które w żadnym innym kraju unijnym nie kwalifikowałyby się do niczego innego, niż grzywna, są na porządku dziennym. Już teraz „nie-Brytyjczycy” są w sądach traktowani ze znacznie większą surowością niż tubylcy. Czy przysłowiowy „Polak na zmywaku” nie ma się czego bać, bo mieszka tu już 5 czy 10 lat? Otóż nikt za nim nie zapłacze. Deklaracja „zagwarantowania praw” ma się nijak do rzeczywistości, bo wystarczy wprowadzić progi zarobkowe i podatkowe (o czym była już mowa, informacja została zdementowana po tym, jak spotkała się z krytyką ze strony części publicystów), by „w białych rękawiczkach” pozbyć się połowy „bloody Poles” w trymiga.
Społeczeństwo brytyjskie się ucieszy. Do czasu, bo nagle okaże się, że połowa pubów się pozamykała, druga połowa podniosła ceny. Bo okaże się, że zamiast „polskiego hydraulika” który zrobił „dobrze, szybko i tanio”, trzeba będzie wynająć miejscową ekipę, która policzy sobie pięć razy tyle za tą samą robotę, a zrobi ją źle i powoli. Stereotyp? Tak, ale poparty doświadczeniami z przeszłości. Może ktoś wtedy za nami zatęskni? Ale nas już tu nie będzie.
A „przyciąganie specjalistów”? To kolejna piękna deklaracja. Co oznacza? Kilka dni temu NHS zapowiedział, że z otwartymi ramionami powita kolejne rzesze specjalistów – między innymi lekarzy i pielęgniarek, także z Polski. Niby to dobra wiadomość. Dosłownie jednak znaczy: brakuje nam lekarzy i nie mamy sił i środków, żeby tę lukę zapełnić Brytyjczykami. Niech więc kraje Unii wykształcą dla nas specjalistów, a my ich potem przejmiemy. Czy rząd brytyjski zapłaci Polsce za kształcenie lekarzy? To retoryczne pytanie…
„Przyciąganie specjalistów” oznaczy tylko i wyłącznie jedno: pozwolimy tu żyć tylko wybranym osobom, damy im czasowe kontrakty i przerzucimy koszt kształcenia specjalistów, których potrzebujemy, na „naszych przyjaciół” z Unii, której już nie jesteśmy członkiem.
Wielka Brytania przez wieki prowadziła politykę „imperialno-izolacjonistyczną”. Imperializm już nie wchodzi w grę, bo świat jest „mniej więcej” urządzony. Powstanie Unii poprzedziły lata głębokiego kryzysu gospodarczego, którego Brytyjczycy dziś nie chcą pamiętać. Nie widzą też, a raczej widzieć nie chcą, że opuszczenie Unii jedynie pogłębi izolację, a zanim uda się wypracować „na nowo” umowy handlowe i unormować stosunki gospodarcze ze światem – w tym z najbliższym i najbardziej znaczącym sąsiadem, Unią Europejską – najprawdopodobniej trzeba będzie najpierw przetrwać. I pewnie nie byłoby powodu, żebyśmy się tym specjalnie przejmowali. W końcu przecież to „Brytyjczycy Brytyjczykom” zgotowali ten los, to ich kraj i ich sprawa.
Tyle tylko, że – i trzeba być bardzo krótkowzrocznym, żeby w to nie wierzyć – jeśli wszystko przebiegnie zgodnie z zapowiedziami i oczekiwaniami brytyjskiego rządu, przynajmniej kilkadziesiąt tysięcy z nas będzie musiało wrócić do Polski. Z której wyjechało w poszukiwaniu stabilizacji, pracy i perspektyw na przyszłość. Wyjechało, bo w Polsce nie miało szans na „normalne życie”. I do tej samej Polski wróci.
Brytyjczycy „płaczą”, bo „przez imigrantów” muszą czekać w kolejkach do lekarza, bo ceny domów „przez imigrantów” poszybowały w górę tak, że przeciętnego obywatela już nie stać na zakup, bo „przez imigrantów” nie ma pracy i nie wystarczy pieniędzy na „przyzwoite” zasiłki dla rdzennych mieszkańców.
Brytyjczycy będą „płakać” jeszcze głośniej, gdy okaże się, że po Brexicie nie ma już kolejek do lekarzy, bo nie ma lekarzy. Że domów jest mnóstwo, ale te wszystkie, które dotąd zarabiały dla ich właścicieli, bo były wynajmowane przez imigrantów, stoją puste. Że „bloody immigrants” nie pobierają już zasiłków, ale permanentnie bezrobotni Brytyjczycy – zamiast dostać więcej do kieszeni – muszą teraz iść do pracy. I że „wysokiej klasy specjaliści”, których Królestwo miało „przyciągać”, jadą do Irlandii lub innych krajów Unii – bo tam przeniosły się firmy, które tych specjalistów potrzebują. Nie, żeby przeciętnemu Brytyjczykowi tych „specjalistów” brakowało. Ale niechętnie rozstanie się z funtami, które będzie musiał oddać państwu w postaci wyższych podatków.
Bo w całym tym górnolotnym przemówieniu o „globalnej Wielkiej Brytanii” i „Brexicie jako szansie”, pojawiła się też ponura zapowiedź. May stwierdziła, że lepszy będzie „żaden deal niż zły deal”. I że jeśli nie uda się wynegocjować układu z Unią po myśli brytyjskiego rządu, będzie trzeba wprowadzić plan „ratunkowy”. Który, w największym skrócie, opiera się między innymi na zaostrzeniu polityki podatkowej i socjalnej. Czyli na podniesieniu podatków oraz wprowadzeniu ściślejszej kontroli i ograniczenia wydatków budżetowych (w tym socjalnych, a więc benefitów).
I tak samo, jak dotknie to każdego Brytyjczyka, tak samo będzie dotyczyło tych z nas, którzy jednak będą mogli i zechcą w UK zostać. Mówiąc krótko: w taki czy inny sposób, dostaniemy kopa w cztery litery. Pytanie tylko, jak bardzo zaboli.
Powyższy tekst jest felietonem i wyraża subiektywną opinię autora. Artykuł nie jest odzwierciedleniem oficjalnego stanowiska redakcji.
Masz inne zdanie? Zapraszamy do polemiki. Chętnie opublikujemy Twój artykuł.