Kuchenny fartuch. Przyjaciel i świadek dnia codziennego każdej kobiety. Towarzysz wszelkich smutków i radości. Strażnik kobiecych ubrań, powiernk najbliższy naszemu ciału (i duszy). Ja i mój fartuch jesteśmy przyjaciółmi. Jesteśmy:
na siebie skazani.
W domu mam dwa kuchenne fartuchy. Nie rozstajemy się. W ich towarzystwie spędzam większość mojego dziennego czasu. Scaliliśmy się do tego stopnia, że z przedmiotów stały się podmiotami i dostały imiona.
Strażnicy czystości moich ubrań, synonim obowiązków domowych, towarzysze moich humorów, powiernicy nastrojów, spowiednicy, najbliżsi przyjaciele. Symbol obowiązków domowych, których nie lubię.
Jeden fartuch jest tradycyjny, nylonowy, czerwony w białe groszki z falbanami i kieszenią. Dostałam go od przedstawicielki starszego pokolenia. Nazywamy go Antysexem albo Pancernikiem. Nie podoba się ani domownikom, ani mnie. Kopciuszek, szara myszka, paskudnik bez kształtu, nieoceniony przy głębokim smażeniu, drylowaniu, plamiących sokach i wszelkich mocno brudzących czynnościach domowych. Niby taki niechciany, a potrzebny, niezbędny. Ratunek przed uporczywymi plamami.
Drugi fartuszek – arystokrata wśród fartuchów. Przeznaczony do prac lżejszych, pełni funkcję reprezentacyjną. Śliczny, sexowny z czarnej satyny z purpurową falbaną. Zdecydowanie nie kojarzy się z nudnymi pracami domowymi, a raczej z czymś zupełnie innym, wcale nie nudnym 😉 Zawsze wywołuje szereg komentarzy i śmiechów gości, sprawia, że panom błyszczą oczy. Czuję się w nim atrakcyjna (o losie!). Niby taki rolls-royce domowy, majordomus wytrawny, a imię ma zupełnie nieadekwatne. Nazwałam go Fartuchem Niewolnika. Wspólną pracę zaczynamy rano, kończymy wieczorem. Zawsze razem, zawsze nierozłączni. W towarzystwie ścierki kuchennej, garów, prania i wszystkiego tego, co w domu zrobione być musi, jeśli się chce rodzinę obrobić i żyć we względnym ładzie.
Gdyby tak rozważyć terminologię, wygląda na to, że kumple moi domowi – najbliżsi, a jednak nielubiani. Nawet uroda nie pomoże. Znosimy się z konieczności. Z potrzeby praktycznej raczej, niż ze szczerości serca.
Pecha mają chłopaki.
Są prace domowe, które lubię, są takie, których nie znoszę. Perspektywa wykonywania ich przez resztę moich dni wprawia mnie, delikatnie rzecz ujmując w zniechęcenie. Dobra, szlag mnie trafia i złość szczera na myśl, że jestem na nie skazana. Będę je wykonywać jeszcze bardzo długo. Dlatego wolę o tym nie myśleć. Bezrefleksyjnie prę do przodu w czynnościach domowych, z entuzjazmem równym zeru. Z dnia na dzień i tak w kółko, bez końca. A ze mną moi kumple niechciani, ale bardzo potrzebni – kuchenne fartuchy.
Do napisania fani domowych fartuchów!
Foto:flickr (lic.CC)