w ,

Kiedy kończy się przyjaźń? Wtedy, kiedy emigrant zaczyna zarabiać

Wiesz, jak kole w oczy, kiedy tacy znajomi przyjeżdżają do Polski na wakacje? Wpadają do nas, bo Bałtyk za rogiem. I wyciągają na imprezy, na piwka, do restauracji. Z jednej strony nie wynajmują hotelu, bo szkoda kasy, a darmowy nocleg mają w naszym mieszkaniu, a z drugiej – potrafią równowartość naszych wspólnych, miesięcznych dochodów przepuścić w tydzień.

Matka Natura była dla Kasi łaskawa. Urodziwa trzydziestolatka ma twarz porcelanowej lalki i figurę, której mogłaby jej pozazdrościć niejedna modelka. Tylko ten wzrost! Gdyby miała choć 1.70 m – z powodzeniem mogłaby zostać kolejnym polskim Aniołkiem Victoria’s Secret. Ale niestety, zabrakło 10 centymetrów, więc Kasi nie dane było przechadzać się po światowych wybiegach. Od ponad 5 lat mieszka w UK. Wyszła za Brytyjczyka, którego poznała jeszcze w Polsce. – Kevin przeżył burzliwe rozstanie, bardzo cierpiał. Kolega z pracy poradził mu, żeby znalazł sobie dziewczynę w sieci. Jest taka strona, na której mężczyźni z UK, Holandii czy Niemiec szukają kobiet z Polski, Rosji, Czech, Ukrainy. Tam właśnie poznałam Kevina i tak się zaczęło. Dzisiaj jesteśmy szczęśliwym małżeństwem, mamy wspaniałego synka – wspomina urodziwa trzydziestolatka.

Co robiła na tej stronie? Czy nie bała się, że Kevin to ktoś w rodzaju sponsora polującego na biedne ślicznotki z Europy Wschodniej? Nie, nie zastanawiała się nad tym, nie przyszło jej to wtedy do głowy. Też była po ciężkim rozstaniu, skończyła właśnie studia, nie miała doświadczenia, nie mogła znaleźć pracy i szukała pomysłu na życie. Chciała się usamodzielnić. Kiedy opuściła rodzinne miasto i wyjechała na uczelnię – zamieszkała z pracującym chłopakiem i korzystała z pieniędzy przesyłanych przez rodziców. Czasem coś dorobiła, ale to były grosze.

Po kilkunastu tygodniach czatowania przyszły mąż Kasi przyjechał do Polski. Szybko zaskoczyło, pojawiły się plany na wspólne życie w UK, bo w Polsce nie było perspektyw. Kasia jest po anglistyce. Studiowała w prywatnej uczelni, ale jej dyplom – jak się później okazało – niewiele znaczy w Europie. Myślała, że znając język i mając wsparcie Kevina, managera w międzynarodowej korporacji, będzie jej łatwiej znaleźć pracę na Wyspach. Niestety, nie chcieli jej nawet na zmywaku, o biurach tłumaczeń nie wspominając. Zaczęła więc udzielać Polakom korepetycji i dorabiać jako sprzątaczka. – Chciałam mieć własne pieniądze – tłumaczy. – Nie musiałam pracować, ale chciałam. Chodziło o to, żeby nie prosić Kevina o drobne na podpaski czy inne pierdoły. I żeby nie wyszło na to, że jestem utrzymanką.

Żeby ludzie nie gadali, para postanowiła nadal zatrudniać panią Basię, polską sprzątaczkę od lat odpowiedzialną za utrzymanie porządku w naprawdę dużym domu Kevina. – No bo pomyśl tylko, jakby to wyglądało! Przyjeżdża taka Polka jak ja, jest związek i Kevin nagle zwalnia panią Basię. Logiczne, skoro ma dziewczynę, to ona może zająć się domem. Ale wtedy ludzie pieprzyliby, że sprowadził sobie z Polski panienkę i do łóżka, i do mopa. Bezsensu! Wolałam sprzątać u kogoś, ale nie słuchać plotek.

Teraz już nie sprząta. Zaszła w ciążę, 3 lata temu urodziła synka. Zajmuje się wychowywaniem dziecka i szuka zleceń na tłumaczenia. Z różnym skutkiem, ale odkąd pojawiło się dziecko – nie ma już oporów przed korzystaniem z małżeńskiej kasy. Kiedy była w ciąży – zmarła jej mama. Mieszkanie po niej wynajmują studenci, więc na polskie konto regularnie wpływa ponad 1 000 zł. – Wychodzi jakieś 200 GBP miesięcznie na ekstra wydatki. Mogło być lepiej, ale nie narzekam – mówi piękna Polka.

Kasia nie lubi jeździć do Polski

Małżeństwo – teraz z dzieckiem – dużo podróżuje. Co roku spędzają wakacje w odległych, często egzotycznych zakątkach świata. Byli już w Tajlandii, Maroko, Grecji, Egipcie i USA. – Niedługo będę musiała paszport wymienić, bo mi miejsc na pieczątki nie starczy – śmieje się Kasia. Jeździ na takie wycieczki od czasów studiów, najlepiej czuje się nad wielką wodą. Ale nad Bałtyk jej nie ciągnie. W ogóle nie lubi przyjeżdżać do Polski. Z dwóch powodów.

– Jak jestem w rodzinnym mieście, to wszystko przypomina mi mamę. Wciąż nie dochodzi do mnie, że synek nie pozna babci. A mama byłaby świetną babcią. Niestety, tragiczny wypadek zabrał mi ją za wcześnie.

A drugi powód? Samotność. To w Polsce, nie w UK, najmocniej ją odczuwa. Od zawsze miała dużo znajomych. Otaczał ją wianuszek przyjaciółek, koleżanek i – rzecz jasna – adoratorów. Ci ostatni odpuścili. Wiadomo, Kasia jest szczęśliwą mężatką. A przyjaciółki, koleżanki z Polski? – Niby są, ale tak, jakby ich nie było. Teraz nawet na FB mam więcej znajomych z UK. Koledzy męża stali się moimi kolegami, przyjaciółki sióstr Kevina – moimi przyjaciółkami. Polskie znajome czasem tylko „zalajkują” jakieś zdjęcie czy film na mojej tablicy. Myślę, że mają swoje sprawy, swoje życia. Mój wyjazd był próbą dla przyjaźni. Niestety, test wypadł negatywnie, realne znajomości zamieniły się w koleżeństwo z Facebooka.

Kasia nie wie, dlaczego przyjaźnie się rozsypały. Kiedy pytam, czy powodem może być zazdrość – nie rozumie do czego zmierzam.
– Ale czego mają mi zazdrościć? One też mają mężów, dzieci, domy! Część z nich też nie pracuje, tylko wychowuje swoje maleństwa. Przecież to normalne!

friends2

Brytyjska norma i polska patologia

To, co dla Kasi jest normalne – dla Marty jest odległą wizją życia idealnego. To równolatka Kasi, też ma małego synka i męża. Tyle tylko, że mieszkają w Polsce. I klepią polską biedę.

– Oboje z Pawłem pracujemy. Udało się, bo znalazłam zatrudnienie zgodne z wykształceniem, mam stabilną umowę, a to dzisiaj rzadkość. Gdyby nie to, nigdy nie zdecydowalibyśmy się na dziecko. A tak, jak odchowałam małego – mogłam od razu wrócić do roboty, miałam pewność, że moje biurko na mnie czeka.

Na egzotycznej wycieczce byli tylko raz, po ślubie. Zamiast wydawać na podróże – wolą nadpłacać raty kredytu mieszkaniowego, żeby jak najszybciej mieć go z głowy. Oboje nieźle zarabiają, ale i tak muszą oszczędzać. Nie wydają na – jak to określają – głupoty. Mieszkają nad morzem, więc na wakacje nie muszą daleko jeździć. To do nich przyjeżdżają. Nie chcą wyjeżdżać za pracą, bo wiedzą, że poza Polską może i zarobią więcej, ale nie znajdą roboty w zawodzie i będą musieli pożegnać się z ambicjami. Skąd to przekonanie? Z obserwacji.

– Pewnie, że mam znajomych, którzy wyemigrowali. Nawet nie znajomych, co przyjaciół. A raczej dawnych przyjaciół – mówi Marta.

Dlaczego przyjaciele mieszkający w UK nie są jej aktualnymi, ale byłymi przyjaciółmi? – Nie mamy o czym gadać. Serio! Niby są tematy, które nas łączą. Dzieci, rodzina itd. Ale to tylko takie wypełniacze. Wiesz, jak kole w oczy, kiedy tacy znajomi przyjeżdżają do Polski na wakacje? Wpadają do nas, bo Bałtyk za rogiem. I ciągną na imprezy, na piwka, do restauracji. Z jednej strony nie wynajmują hotelu, bo szkoda kasy, a darmowy nocleg mają w naszym mieszkaniu, a z drugiej – potrafią równowartość naszych wspólnych, miesięcznych dochodów przepuścić w tydzień.

Na co wydają pieniądze znajomi Marty? Na alkohol, drogie kolacje, atrakcje. I na zakupy. – Na upartego mogłabym wydać kilkaset złotych na torebkę, ale wolę te pieniądze włożyć w remont. Dla mnie to dużo, a dla znajomych z UK wydanie tysiąca czy dwóch tysięcy na ciuchy to nic, jak pstryknięcie palcami. Nie mam im tego za złe. To świetnie, że im się powodzi. Szkoda tylko, że przyjeżdżając do Polski zapominają o tym, że niewielu z nas może sobie pozwolić na takie zakupowe szaleństwa.

Marta wspomina, jak kilka lat temu z wizytą zapowiedziała się u nich jej przyjaciółka ze studiów. Oni świeżo po ślubie, w pustym mieszkaniu, spali na materacu. Ona? – Wyjechała rok wcześniej na ten przysłowiowy zmywak. Poznała faceta, zaręczyła się i w Polsce szukała sukni ślubnej, bo te brytyjskie jej się nie podobały. Miała kupić skromną, a skończyło się na modelu za 6 000 zł. My wtedy jeszcze na dorobku byliśmy, jedliśmy byle co, spaliśmy praktycznie na podłodze. A ona robiła nam zdjęcia, jak leżymy na tym materacu. Albo fotografowała wnętrze naszej pustej lodówki. I wrzucała te zdjęcia na Facebooka z podpisami w stylu: „A to Polska właśnie” czy „Polska w XXI wieku”.

Koleżanka wyjechała po 2 miesiącach, tyle siedziała im na głowie, załatwiała kolejne sprawy, robiła kolejne zakupy. Po jakimś czasie odezwała się na Skype i zaprosiła ich na ślub. Dojazd we własnym zakresie, nocleg w najtańszym hostelu, w pokoju ośmioosobowym. – Wesele miało być za kilka tygodni. Jak sprawdziliśmy bilety, wyszło na to, że na sam przelot wydalibyśmy prawie 2 000 zł. A do tego jakaś gotówka, bo znajoma niby nie chciała prezentów, ale podczas rozmowy przyznała, że zależy jej na tym, żeby jak najwięcej osób z Polski przyjechało, bo – wiadomo – koperta to dla Polaka obowiązek.

Na wesele nie pojechali. Podobnie zrobili znajomi znajomych, którzy także dostali zaproszenie na ślub na kilka tygodni przed uroczystością. Koleżanka się obraziła na śmierć. – Umieściła zdjęcia z wesela na FB. Złożyliśmy jej gratulacje i zrobiło nam się głupio, bo na tych fotkach nikogo z Polski nie widzieliśmy. Myślę, że inni kalkulowali tak, jak my. Szkoda im było 2 000 na bilety i nie chcieli mieszkać w ośmioosobowych pokojach.

friends4

Szymek rzuca Polskę i jedzie do brata

Szymon na takie wesele pewnie by pojechał. Dla niego przyjaźń to rzecz święta. A przy okazji:  jakby już był w UK – odwiedziłby brata.

Chłopaki razem zaczynali biznes w Polsce. Kilkanaście lat temu otworzyli mały klub muzyczny – miejsce dla wielu kultowe. Szymon był mózgiem interesu. Typowy starszy brat – miał plan, trochę oszczędności, kilka groszy od taty i zapał do pracy. Razem z bratem Jarkiem odremontowali starą piwnicę, zaczęli działać. Organizowali koncerty, zamknięte imprezy. Obaj są charyzmatyczni, przyciągają do siebie ludzi. Tyle tylko, że młodszy Jarek to lekkoduch. – Trochę za często bywał we własnym klubie, nie wiem, czy rozumiesz – wspomina Szymek. – Stan alkoholi się nie zgadzał, kasy brakowało, manka-sranka.

Skończyło się na tym, że po kilku latach wspólnego prowadzenia biznesu Szymon zapakował skacowanego Jarka do samolotu i wysłał go do UK, do ojca, który już się zadomowił na Wyspach. – Nie było innego wyjścia, inaczej by się wykończył w przeciągu kilku miesięcy.

Jarek nie znał języka, ale brytyjskie powietrze go otrzeźwiło. Od lat pracuje jako fizyczny, cały czas w tej samej firmie. Myśli o wykupie mieszkania, nie narzeka na kasę, pije, ale już nie tak, jak kiedyś. Na większe szaleństwo pozwala sobie tylko wtedy, kiedy przyjeżdża do Polski i odwiedza stare śmieci. W klubie zachowuje się jak gwiazda. Ale nie podbiera już z kasy, płaci swoimi, a nawet daje duże napiwki. Chce ściągnąć Szymka do siebie i – być może – rozkręcić z nim podobny interes na Wyspach.

– Wiesz, ile płacę podatków za tę budę? A wiesz, ile płaciłbym w Anglii? Wyciągam różnie, zależy od sezonu. Czasem 2 000 a czasem 5 000 zł na czysto. Średnio wychodzą te trzy klocki miesięcznie. Po ponad 15 latach, czaisz? Moja żona, urzędniczka, zarabia więcej!

Szymek ostatnio odwiedził brata, pojechał sam i wrócił z nowym pomysłem na życie. Chce emigrować, bez żony, bo ta ma tu za dobrą robotę. – Polska biurwa tam nie znajdzie nic lepszego – mówi. Ale on? Może robić wszystko, byle za normalne pieniądze.

– Nie znam języka, ale jak Jaro się nauczył, to i ja dam radę. Już mam wstępnie zatrudnienie w firmie brata – mówi. Kiedy pytam, czy nie boi się, że nie da rady, że pierwszy raz od 15 lat nie będzie już szefem, że ma za mocny charakter na to, by pracować dla kogoś, tylko macha wymijająco ręką. – Dla takiej kasy i takiego luzu mogę poświęcić ambicje.

A co z małżeństwem? Je też poświęci? – Jakoś to będzie. Jesteśmy ze sobą prawie ćwierć wieku, od liceum. Przetrwamy. Pewnie do mnie kiedyś dojedzie. Najbardziej mi szkoda przyjaciół. Tego, że stracę z nimi kontakt. Tak jak Jarek w sumie. Ze starymi, polskimi znajomymi widzi się głównie przez kamerkę. No i jak przyjedzie do Polski, to ich zabiera na imprezy. Funduje, a pewnie! Słuchaj, nikogo, kto w Polsce uczciwie pracuje i uczciwie, bez przekrętów zarabia nie byłoby stać, żeby dotrzymać mu kroku. W sensie finansowym. Jak on tu jest przez tydzień, to na balety wydaje tyle, ile wynosi polska średnia krajowa. Do tego dochodzi żarcie na mieście i hotel, bo u mnie mieszkać nie chce. Mówi, że nie będzie robić problemu, woli hotel w centrum. Ale widzisz, jego, jako zwykłego fizycznego na to stać. A mnie? Spoko, wyciągam te 3 kloce, czyli więcej niż przeciętny Polak. Ale czy po 15 latach prowadzenia biznesu to dużo? Nie, to śmiesznie mało! Wolę rzucić to w cholerę. I ten klub, i Polskę. Będę robił fizycznie, ale za normalną kasę. A jak będę chciał odpocząć – przyjadę do Polandii, odwiedzę stare śmieci, jednego wieczora wydam tyle, ile tu zarabiam przez miesiąc i będę namawiać przyjaciół, żeby dołączyli do mnie i też wyemigrowali. Bo to  przyjaciół będzie mi na Wyspach najbardziej brakowało. Za Polską nie zatęsknię, na bank!

friends1

———————————————————————————————————–

Posłowie

Jesteśmy różni – to truizm, ale w kontekście tego tematu trzeba to podkreślić. Część z nas przyjeżdża do Polski po to, żeby odpocząć od UK i złapać oddech, a część po to, żeby błysnąć przed starymi znajomymi nową, elektroniczną zabawką i zagrać im na nosie, pokazać: „nam się udało”. Niezależnie od tego, jacy jesteśmy, z perspektywy dużej liczby Polaków pracujących na niestabilnej umowie i zarabiających – przy sporej dozie szczęścia – średnią krajową nasze życie w w Wielkiej Brytanii wygląda bajkowo. Ci, którzy nie wyjechali, często zazdroszczą osobom mieszkającym w UK pieniędzy i luzu, braku zmartwień, poczucia finansowego bezpieczeństwa. Nie wiedzą, jak z tą emigracją jest naprawdę, nie zdają sobie sprawy, ile pracy trzeba włożyć w to, żeby na Wyspach poukładać sobie życie. Dla nich to idylla, bo widzą same pozytywy: mieszkanie socjalne z możliwością wykupu, pensja (w przeliczeniu na złotówki) powyżej 10 tysięcy miesięcznie, osławione benefity…

O tym, jak teoretycznie wygląda życie na emigracji Polacy z Polski dowiadują się przede wszystkim od samych zainteresowanych – Polaków mieszkających w UK. Ci drudzy wrzucają na FB zdjęcia z imprez, wycieczek, zakupów czy remontów. Rzadko kiedy „chwalą się” tym, że stracili pracę, wpadli w długi czy zostali nazwani „pieprzonymi imigrantami”. A kiedy przyjeżdżają do Polski odwiedzić znajomych – odreagowują, często bawią się na całego tak, jakby właśnie wygrali milion w totka. To dla Polaka z Polski jasny przekaz: emigracja to była słuszna decyzja, mamy się dobrze, zobaczcie, że nam się udało, wy jesteście przegrani. Problem tylko, że ci „pieprzeni imigranci” na taki wyjazd często oszczędzają po kilka miesięcy i przyjeżdżają do Polski po to, żeby w gronie sprawdzonych przyjaciół wreszcie odpocząć, uśmiechnąć się, odetchnąć i choć przez chwilę pożyć normalnie.

Ale tego Polacy z Polski nie wiedzą. Kiedy spotykają się ze swoimi przyjaciółmi na stałe mieszkającymi w UK, Holandii czy Irlandii – niemal automatycznie zaczynają kalkulować. Liczą, że same bilety lotnicze kosztowały tyle, ile wynosi ich miesięczna rata kredytu mieszkaniowego, a rachunek za zakrapianą kolację w restauracji to równowartość kwoty, którą na jedzenie wydają w tydzień. Oni w Polsce pracują, żyją, ledwo wiążą koniec z końcem, emigranci przyjeżdżają nad Wisłę po to, żeby odpocząć, zabawić się. I bawią się z pompą! I dziwią, dlaczego ich dawni przyjaciele nie chcą w tej zabawie uczestniczyć. A odpowiedź jest prosta: bo ich na to nie stać.

Obserwując przyjaźnie między Polakami z Polski a polskimi emigrantami da się zauważyć, jak niewiele z nich przetrwało. Tylko nielicznym udało się utrzymać więzi. Tych szczęśliwców łączy jedno – żyją na podobnej stopie.

Znajoma restauratorka z Polski nie miała problemów z tym, aby w przeciągu kilku dni zebrać grupę koleżanek, zarezerwować bilety i wyjechać do UK po to, aby mieszkającej na Wyspach koleżance zorganizować wieczór panieński-niespodziankę. Lekką ręką wydała na całą imprezę kilka tysięcy złotych. Było ją na to stać. Z drugiej strony Marta – jedna z bohaterek tego reportażu – nie pojechała na ślub przyjaciółki, bo całkowity koszt takiego wyjazdu przewyższał jej miesięczne dochody. Przyjaciółka się obraziła, przyjaźń się rozpadła, pozostał wzajemny żal. Z jednej strony o to, że Marta nie wywiązała się z przyjaźni i uznała, że od tej relacji ważniejsze są pieniądze, a z drugiej – że jej przyjaciółka-emigrantka straciła kontakt z polską rzeczywistością i nie była w stanie zrozumieć, że dla Marty 300 GBP wydane na torebkę to nie jest tylko jedna dziesiąta wypłaty, ale aż połowa pensji, równowartość raty kredytu.

Dziękuję moim rozmówcom za poświęcony czas i za to, że rzucili nowe światło na problem końca przyjaźni. To nie kilometry rujnują związki. Przyjaźń kończy się wtedy, kiedy wysiada wyobraźnia i kiedy nie ma szczerej komunikacji, dobrej, starej rozmowy. Pieniądze – a raczej ich brak – tylko przypieczętowują przyjacielskie rozstania.

* Imiona bohaterów zostały zmienione

Foto: Flickr (lic. CC)/materiały promocyjne

Dodaj komentarz

Będzie, nie będzie? Parlament podjął decyzję w sprawie Brexitu

Duża podwyżka cen gazu i energii. O ile wzrosną rachunki?