Coraz powszechniejszy bojkot walentynek co roku ratuje tyłki facetom, którzy albo kompletnie zapomnieli o święcie zakochanych, albo nie mieli pomysłu na to, jak ten dzień uczcić. Ale to tylko pozory, bo uzbrojony w łuk i strzały amorek-terrorysta roztapia serca nawet najzimniejszych kobiet, które – choć rzadko się do tego przyznają – w większości marzą o walentynkowym prezencie, jakiejś specjalnej niespodziance. Marzą o tym, żeby ich mężczyźni się postarali. Ale tak serio serio postarali, a nie na odwal się.
Jak pralinki, to tylko te z alkoholowym wnętrzem. Jeśli zjem ich wystarczająco dużo, procenty skutecznie uśpią wyrzuty sumienia związane z chwilowym porzuceniem diety i sprawią, że udawanie zachwytu nad tym wyjątkowo oryginalnym, przemyślanym prezentem przyjdzie mi łatwiej niż rok temu. Bo w ostatnie walentynki nie było baryłek Wedla ani oblanych czekoladą wiśni utopionych w lepkim likierze. Był wiecheć. Ot, badyl chwycony w locie przy okazji codziennych zakupów w markecie i wręczony z namaszczeniem kompletnie niepasującym do jego lichej postaci. Ale to i tak dobrze, bo dwa lata temu nie było niczego. I sama jestem sobie winna! Jak na podręcznikowo wyzwoloną kobietę przystało – publicznie bojkotuje 14. dzień lutego, ostentacyjnie wzdrygam się na widok puchatych amorków i improwizuję atak śpiączki cukrzycowej za każdym razem, gdy w towarzystwie partnera mijam witryny zastawione bombonierkami, pluszakami i słodkimi serduszkami. Problem w tym, że mimo tej powierzchownej niechęci, chciałabym jakiegoś walentynkowego „suprajza”. Jakiś prezent uszyty na miarę mojego gustu. Albo kolację chociaż. Coś, czego zorganizowanie wymagałoby przygotowań, poświęcenia, zaangażowania. I nie jestem w tym chceniu jedyna. Jest nas dużo, bardzo dużo! Tak z 99 na 100.
Baby są jakieś dziwne
Co boli bardziej – nietrafiony prezent walentynkowy czy jego zupełny brak? To drugie, zdecydowanie. Chociaż wyłowione w promocji czekoladowe serce i smętna róża także potrafią mocno dowalić. Na szczęście niektóre z nas są na tyle zapobiegawcze, że samodzielnie organizują w ten dzień romantyczne kolacje, teoretycznie spontaniczne (a w praktyce – planowane od kilku tygodni) wypady w góry czy pikantne niespodzianki. Wszystko po to, żeby nie czuć rozgoryczenia. Przejmujemy inicjatywę, ostentacyjnie deklarujemy, że walentynki to tandetna komercha lub operujemy frazesami, że „mówić kocham cię należy codziennie, a nie od święta”, bo nie chcemy się rozczarować, nie chcemy sztucznie się uśmiechać i nieudolnie udawać zaskoczenia.
Z punktu widzenia facetów – no jacha, jesteśmy jakieś dziwne. Zamiast wprost mówić o oczekiwaniach, bawimy się w podpowiedzi i zgadywanki. A przecież mężczyźni nie widzą nawet różnicy między miętowym a seledynowym, więc nie ma sensu wymagać od nich umiejętności wyłapania zawoalowanej sugestii, a tym bardziej – daru czytania w kobiecych myślach!
Lepiej jest wywalić wszystko na klatę, usystematyzować, ustawić w punktach i podzielić na czytelne kategorie – tak lub nie. Tyle tylko, że – jak na dziwne baby przystało – niewiele z nas się na to zdobędzie. Większość i tak zastosuje szarady i drobne podpowiedzi.
Zezowaty kupidyn, czyli walentynkowe rykoszety
A wszystko po to, żeby dać mężczyźnie do zrozumienia, że walentynki – mimo że to tandeta, badziewie, głupia moda i zalew różowego chłamu – lepiej jest przynajmniej symbolicznie obchodzić, niż je kompletnie zignorować. I że najlepiej byłoby się do tego święta przygotować, a na przygotowania przeznaczyć sporo czasu i energii. Choćby po to, żebyśmy nie musiały następnego dnia w pracy unikać tematu i nie czuły zazdrości wymieszanej z wściekłością, kiedy nielubiana koleżanka zacznie chwalić się tym, czego to od swojego Adonisa w klapkach Kubota z tej okazji nie dostała.
Bombonierki, smętne wiechcie, pluszaki, różowe poduszki w kształcie serca czy produkowane taśmowo karty z Tesco bywają ok, ale pod warunkiem, że są dodatkiem do czegoś większego lub wtedy, kiedy spotykamy się z dwunastolatkiem. Strzałem w stopę okaże się też (prawdopodobnie) krem przeciwzmarszczkowy, karnet na siłownię, zdecydowanie za duży komplet bielizny (lub, o zgrozo!, bielizna wyszczuplająca), wkładki do biustonosza, poradnik „Jak zadowolić swojego mężczyznę w sypialni”, propozycja trójkąta z wyżej wspomnianą, nielubianą koleżanką (lub, o zgrozo do kwadratu!, podwójnej randki z nią i jej Adonisem) czy nawet najdroższy i najskuteczniejszy balsam antycellulitowy.
Sam prezent to zresztą małe piwo. Liczy się też ogólna atmosfera. A atmosferę można skutecznie zabić na wiele sposobów. „No dobra, wytapetuj się maleńka, skoczymy na kurczaka do KFC, w końcu dziś walentynki, znaj łaskę pańską” – to szczyt szczytów. Wysokie miejsce w czołówce detonatorów nastroju zajmuje też spontaniczny przyjazd mamusi (o którym On wiedział od kilku tygodni, ale jakoś wyleciało mu to z głowy), wypad na piwo z kumplami z pracy (celem uspokojenia się przed wieczornym walentynkowaniem z tą „jedyyyyną, kumasz, jedyyyyną, najlepsza jesteś, bejbe!”) czy wydanie połowy wspólnie uciułanych zaskórniaków na jakieś technologiczne badziewie („bo już wszystko wykupili, a Microsoft wypuścił właśnie okulary HoloLens. Wiesz, jak je założysz w sypialni – będziesz widziała hologram tej Twojej fajnej koleżanki z pracy. No tej od Adonisa w klapkach Kubota”).
Strzał prosto w serce
Zresztą, niewiele z nas – wbrew pozorom – ucieszy się z wyjątkowo kosztownych prezentów. Owszem, zdarza nam się incydentalnie (sic!) wpadać w zakupowy szał i wydawać małe fortuny na idealną sukienkę czy markowe buty. Z drugiej jednak strony, w większości z natury szanujemy pieniądze (zwłaszcza te wspólne), a w związkach cenimy przede wszystkim stabilizację, także finansową. Co innego, kiedy ten drogi, walentynkowy prezent zostanie opłacony z zaskórniaków zgromadzonych po cichu, dyskretnie przez mężczyznę odkładanych lub zarobionych w wielkiej tajemnicy na boku. Wtedy to pełnia szczęścia! Zwłaszcza wtedy, kiedy niespodzianką okażą się kolczyki o których marzyłyśmy czy wypad do renomowanej, romantycznej restauracji słynącej z zaporowych cen.
Tyle tylko, że uzbieranie na boku odpowiedniej kwoty wymaga czasu. Nie każdy facet to finansowy strateg. Niewielu z nich myśli o walentynkach perspektywicznie. Zwykle o święcie zakochanych przypominają sobie na kilka dni przed 14. lutego, czyli zdecydowanie za późno na chwytanie się dodatkowego zlecenia czy branie nadgodzin. W takich sytuacjach dobrze jest postawić na hand made. A dokładniej – na coś, co nas zaskoczy, co będzie wymagało inwencji, przygotowań, energii, a nierzadko… poświęceń ze staniem przy garach w roli głównej.
Na topie są – od zawsze – romantyczne, samodzielnie przyrządzone kolacje podane w wypucowanej na glanc sypialni. Żadna z nas nie przejdzie obojętnie obok uroczego, wymyślnego i wychodzonego drobiazgu – niekoniecznie kosztownego, ale nawiązującego do wspólnych początków, dzieciństwa, miłych wspomnień. Wierna kopia ukochanej maskotki, która zaginęła podczas transferu z PL do UK, wystylizowanie salonu na wnętrze knajpki w której się oświadczył czy wygrzebana chyba spod ziemi buteleczka ukochanych perfum, których produkcję zakończono wieki temu to bezapelacyjne strzały w dziesiątkę.
Nawet najbardziej zatwardziałej przeciwniczce walentynek zmięknie serce, kiedy partner – wynegocjowawszy uprzednio u jej szefa skrócenie dniówki – podjedzie do pracy z bukietem kwiatów i (to ważne!) na oczach wszystkich porwie ją do intymnego SPA. Albo kiedy – już bez udziału współpracowników – zorganizuje dzieciakom wypad do kina i pod ich nieobecność udekoruje łazienkę świecami, przygotuje kąpiel i zafunduje ukochanej masaż. Ale nie taki z użyciem zalegającego w szafce balsamu po goleniu tylko specjalnego, wypatrzonego wcześniej olejku.
Walentynki – te fajne, takie, które nie powodują rozgoryczenia – powinny być po prostu wyjątkowe. Nie ma na nie niezawodnego patentu, bo – choć to chyba najstarszy truizm świata – każda z nas lubi co innego. Chodzi o to, żebyśmy wiedziały, że jesteśmy ważne, że w zorganizowanie niespodzianki włożyliście serce, zainwestowaliście swoją energię, że się postaraliście. Że te nieszczęsne czekoladki to nie zapchajdziura, tylko belgijskie, wyszukane pralinki, a róża – pochodzi z hodowli specjalizującej się w kwiatach o niezwykłym zapachu i niespotykanym wybarwieniu. I że zrobiliście wszystko co w Waszej mocy, żebyśmy następnego dnia nie musiały z zazdrością wysłuchiwać o wyczynach Adonisa w klapkach Kubota, a za rok – bookować miejsca w przeciwwalentynkowym schronie lub już od grudnia (zapobiegawczo, żeby potem się nie rozczarować) deklarować, że 14. lutego nas nie obchodzi, bo to dzień komerchy a nie święto miłości.