– Gdyby nas traktowano tak, jak traktują was, to już 10 miast byłoby spalonych – powiedziała Żylińskiemu mieszkająca w UK koleżanka jamajskiego pochodzenia. Co po tych słowach zrobił polski Książę? Poszedł na wojnę.
Nigela Farage’a uważa za „Polakożercę”. Materiał, w którym wyzywa lidera UKIP na pojedynek w zaledwie trzy dni od chwili publikacji obejrzało pół miliona Internautów. Powodem umieszczenia w sieci kultowego już nagrania nie była chęć zdobycia szybkiej sławy. To była próba zwrócenia uwagi na sprawę Polaków mieszkających w UK i zmotywowanie Polonii do wzięcia udziału w rozpoczynającej się właśnie rewolucji. Jan Żyliński w Maidstone mówił o swoim starcie w wyborach na burmistrza Londynu, o tym, jakimi środkami chce walczyć o szacunek dla Polonii i o nadwiślańskich kobietach, które uważa za najlepszą wizytówkę Polski. Mało brakowało, a Książę porwałby tłumy. Zabrakło… No właśnie, zabrakło tych, na których najbardziej mu zależy. Zabrakło Polaków.
Co, Pan też chce do żłobu?
Takie pytanie Żylińskiemu miała zadać niedawno dziennikarka przeprowadzająca z nim wywiad. Trudno jej się nie dziwić, bo – tak na prosty rozum – po co Księciu polityka, po co mu wybory na burmistrza Londynu, po co cały ten szum? Żyliński jest bogaty, ustawiony i spełniony. Pracował jako dziennikarz dla brytyjskich mediów, po angielsku mówi płynnie, bez akcentu zdradzającego jego pochodzenie, mieszka we wspaniałym domu i – tak po prawdzie – do końca życia mógłby odcinać kupony od swoich sukcesów. Ale nie! On postanowił działać. I to jak!
Po, nazwijmy to, debiucie (czyli po słynnym video opublikowanym na YouTube) przyszedł czas na wywiady. Potem – otworzył teatr. Teraz jeździ po całej Wielkiej Brytanii, spotyka się z Polonią i przygotowuje do startu w przyszłorocznych wyborach. I nic nie wskazuje na to, aby robił to z wyrachowania. On naprawdę wierzy, że razem możemy coś zmienić. Nie pcha się do koryta, bo bez burmistrzowskiej, dodatkowej pensji świetnie sobie radzi. Mało tego, jak dotąd jego aktywność generuje koszty. Tak przynajmniej myślę, w końcu same podróże sporo kosztują.
Żylińskiemu się po prostu chce. Bo w swoich działaniach widzi szansę na zmianę sytuacji Polaków. Bo wie, że bez Polonii Wielka Brytania by upadła. I stara się robić wszystko, żeby tę prawdę zrozumieli także Brytyjczycy, którzy, jak dotąd, robią z nami to, co im się żywnie podoba. I to na nasze życzenie. Bo, jak powiedziała Żylińskiemu jego koleżanka jamajskiego pochodzenia: „gdyby nas traktowali tak, jak traktują was, już 10 miast byłoby spalonych”.
Wszystkie odcienie subtelnego rasizmu
Oczywiście od prowadzenia tak drastycznej kampanii Żyliński się odżegnuje. Książę, jak wielokrotnie podkreślał, jest pacyfistą. Nie chodzi więc o palenie miast, ale o przemyślaną szarżę. Taką, która nie przyniesie ofiar i którą docenią sami Brytyjczycy.
Ci ostatni, jak przyznał Książę w Maidstone, w większości mają pozytywną opinię o Polakach. Nie lubią też antyimigracyjnych radykałów, czego dowodem jest choćby plebiscyt zorganizowany przez prawicowy „Daily Telegraph”. W ankiecie pytano czytelników, kto według nich byłby zwycięzcą teoretycznego pojedynku – Żyliński czy Farage. Aż 88% respondentów nie dawało brytyjskiemu krzykaczowi żadnych szans i typowało wygraną polskiego Księcia.
Ale nie zawsze tak było. Żyliński nie zawsze czuł się zwycięzcą. Mimo że urodził się w Londynie i chodził do brytyjskich szkół – był ofiarą „hate crimes”. Do dzisiaj zdarza mu się czuć przejawy rasizmu. Tego subtelnego, wyspiarskiego. Bo Brytyjczycy mają w sobie coś takiego, że – aby kogoś obrazić i sprawić, żeby ten ktoś poczuł się gorszy – nie muszą nawet otwierać ust. Ich rasizm jest wyrafinowany, subtelny, politycznie poprawny.
Do tej pory byliśmy bierni lub – w najlepszym wypadku – na subtelny, brytyjski rasizm reagowaliśmy jeszcze bardziej subtelnym, polskim parsknięciem i „kur.., co wy wiecie o Polakach” wycedzonym cicho przez zęby. Względnie – dawaliśmy upust swoim frustracjom na forach internetowych, gdzie na Brytyjczyków wylewaliśmy wiadra pomyj dbając o to, aby robić to anonimowo i w niezrozumiałym dla Wyspiarzy języku. Teraz się to zmienia. Także za sprawą Żylińskiego. Jesteśmy bardziej otwarci, działamy z pomysłem, stajemy się coraz mocniej widoczni.
– Następuje rewolucja patriotyczna. Polacy wyjeżdżają, zarabiają. Ale – jako jedno z wielu plemion ludzkich – muszą dbać i pielęgnować swoją tożsamość – mówił Książę na spotkaniu w Maidstone.
Żyliński, jak wielokrotnie zaznaczał, jest neutralny i czuje się człowiekiem spoza układów. Mimo to śledzi wydarzenia rozgrywające się na polskiej i brytyjskiej scenie politycznej i uważa, że wysoki wynik bezpartyjnego Kukiza, na którego głosowało ponad 50% Polaków z Wysp, to dowód na to, że jesteśmy gotowi na zmiany, że to czas na pospolite ruszenie.
Potrzeba zjednoczenia
W polskiej historii wiele było zrywów. Zaledwie dwa z nich – Powstanie Wielkopolskie i III Powstanie Śląskie – były udane (lub, jak w przypadku tego drugiego, zakończyły się częściowym sukcesem). Pozostałe wyzwoleńcze akcje rozkładał na łopatki brak zjednoczenia. Teraz jesteśmy dumni z Warszawiaków czy powstańców styczniowych, ale to duma z jednostek, nie z Polaków jako ogółu. Jeśli na to, co robi dziś Żyliński popatrzymy jak na przygotowania do kolejnego zrywu – musimy mieć świadomość, że sam Książę i otaczająca go garstka aktywistów wiele nie zmienią. I że nasze wirtualne kibicowanie, klikanie w ikonkę „Like” czy udostępnianie kolejnego video to mierny (czy raczej bierny) wkład w rozwój całej akcji.
Książę Żyliński jest trochę jak Mick Jagger. Każdy go zna i lubi. I nieważne, czy to sympatia prawdziwa czy tylko na pokaz, taka „bo wypada”. Po prostu: każdy go zna i lubi – tak jak każdy jest w stanie zanucić któryś ze szlagierów The Rolling Stones. I każdy zadeklaruje też, że chciałby zobaczyć Micka i jego legendarne kocie ruchy na żywo. Sęk w tym, że – nawet, jakby bilety rozdawali za darmo – na koncert poszłaby tylko garstka. Ta zdecydowanie większa część wolałaby w tym czasie wcielić się w rolę operatora YouTube i odtwarzać archiwalne nagrania w domowym zaciszu. „A bo stadion za daleko, bo tłok i pewnie inni by zasłaniali, a w Internecie to przynajmniej dobrze widać”.
Tak właśnie jest z Jankiem, który w błyskawicznym tempie, za sprawą odważnego video stał się polonijną gwiazdą numer jeden. Wszyscy go szanują, lubią i wspierają. Tyle tylko, że to wsparcie ma – przynajmniej jak dotąd – wymiar wirtualny, obliczany na podstawie liczby kliknięć w „Like” czy ilości odtworzeń kultowego filmu. Problem w tym, że kiedy przychodzi co do czego, kiedy pojawia się okazja, żeby zobaczyć Żylińskiego na żywo – coś nawala. Kończy się entuzjazm, zaczyna brakować energii. Okazuje się, że – tak jak w przypadku koncertu Stonesów – łatwiej jest zostać w domu. Bo przecież nasza obecność nikogo nie interesuje.
Jaggera nie zaboli, jeśli na jego koncert nie przyjdzie jeden fan. Żylińskiego też nie. Gorzej, jeśli na ten sam pomysł wpadnie – dajmy na to – setka zdeklarowanych entuzjastów. Wtedy poleci frekwencja, widowisko straci na rozmachu, a to, co wyśpiewuje Mick czy wygłasza Żyliński – nie będzie oddziaływać z taką siłą. Bo gwiazdorzy najlepiej sprawdzają się na dużych, po brzegi wypełnionych obiektach. Tylko część z nich potrafi grać akustycznie. Janek umie przemawiać „bez prądu”, do nielicznych, ale co z tego, skoro najwspanialszy nawet występ niewiele zmieni, jeśli publiczność zawiedzie. Bo to publika jest w tym wypadku siłą, nie prelegent.
Nawet, jeśli ten prelegent z wiarą deklaruje, że – jeśli wszystko pójdzie dobrze – w przeciągu trzech lat wizerunek Polaka na Wyspach zmieni się o 180 stopni. I że nie będzie już tak, jak kiedyś, kiedy polski generał – bohater walczący w Bitwie o Anglię – po wojnie pracował na zmywaku lub w fabryce, a jego brytyjscy koledzy z zakładu zarzucali mu, że swoje obowiązki wykonuje za dobrze, a przez to – oni przy nim wyglądają blado i boją się utraty etatu.
Polskie getto zbudowane rękami Polaków
Tak było 60 lat temu, tak jest i dzisiaj. Polacy przyjeżdżają na Wyspy z dyplomami, doświadczeniem i kwalifikacjami wysoko przewyższającymi kwalifikacje ich brytyjskich współpracowników. Zamiast działać ambitnie, szukać wyzwań i dążyć do awansu – zadowalają się tym, co mają i zamykają w gettach. Nie żyją z benefitów, ale i nie robią nic, by to podkreślić. Są bierni, nieco ospali. Czasem tylko zaprotestują, kiedy brytyjska prasa użyje określenia „polski obóz zagłady” lub klikną w „Like” pod tekstem o polskich lotnikach walczących w „Bitwie o Anglię”. No i zaklną soczyście pod nosem, kiedy uświadomią sobie, że dzielnych pilotów nie zaproszono nawet na paradę zwycięstwa, a dziś – jedynie nieliczni brytyjscy historycy o nich pamiętają.
Polacy nie walczą o szacunek, w ich imieniu robi to Żyliński, który ma w planach postawić pomnik polskim lotnikom (monument miałby stanąć niedaleko Pałacu Buckingham i być wzniesiony za „brytyjskie pieniądze”) i przypomina, że to Polacy założyli Tesco czy Marks & Spencer. Mówi też o Polakach współczesnych – tych, na pracy których opiera się brytyjska gospodarka i tych, którzy wciąż czują się wykluczeni, zastraszeni i niedoceniani.
Problem w tym, że Żyliński nie jest panaceum na ciężki los Polonii. Jeden Książę nie zbawi naszego imigranckiego mikroświata. On jest tylko rzecznikiem, medialnym przedstawicielem naszych interesów. I osobą, która próbuje nas zaktywizować do działania. Po to, żebyśmy uniknęli powtórki z historii, nie dali się kolejny raz nabić w butelkę i nie podzielili losów dawnych powstańców.
Dlatego Janek namawia do akcji. Do tego, aby wszelkie przejawy dyskryminacji wobec Polaków nagłaśniać i piętnować – choćby za pomocą witryny britishpoles.uk.
Namawia do brania udziału w wyborach. Tych lokalnych i tych do Parlamentu Europejskiego. Bo Polaków na Wyspach jest dużo. Na tyle dużo, że ich głosy mogą być decydujące.
Zaprasza też do swojego domu, który – jak sam przyznaje – ma być „polską wyspą na brytyjskim morzu”. Już w trzeci weekend września będzie można odwiedzić słynny White House za darmo. A przy okazji – spotkać się z jego właścicielem.
Co jeszcze? To najważniejsze – Żyliński będzie kandydował na stanowisko burmistrza Londynu. Nie wie, czy wygra. Wie natomiast, że może (przynajmniej w teorii) liczyć na wsparcie Polaków mieszkających w brytyjskiej stolicy. Jak sam podkreślał w Maidstone, Boris Johnson wygrał z przewagą zaledwie 50 tysięcy głosów. Gdyby Polakom udało się zmobilizować, wybory nie byłyby może „nasze”, ale „nasz” kandydat zostałby zauważony, a nasze problemy czy oczekiwania – poważnie wzięte pod uwagę.
Aby kandydatura Księcia nie przepadła bez echa – potrzebne są struktury: sztab, aktywiści i wolontariusze, którzy odpowiadaliby za działania oddolne i którzy docieraliby do tych Polaków, do których sam Książę dotrzeć nie może. I do tych, którzy wspierają Żylińskiego tylko wirtualnie i którzy dali sobie wmówić, że ich głos nie ma znaczenia. I którym się wydaje, że Żyliński jest jak Mick Jagger. Każdy deklaruje, że chciałby go zobaczyć na żywo. A jak przychodzi co do czego, na koncert idzie tylko garstka. „A bo stadion za daleko, bo tłok i pewnie inni by zasłaniali, a w Internecie to przynajmniej dobrze widać.”
I nie trzeba przeskakiwać przez mury getta, które sami sobie na Wyspach zbudowaliśmy.
Tylko żeby potem nikt z nas nie nucił smętnie, że „I can’t get no satisfaction”.
Foto: Marcin