Rodzina jest jak klatka lub okno.
Rodzina jak opoka lub kataklizm.
A wszystko zaczyna się niewinnie. „Jaki on podobny do ojca”. „Masz oczy po matce”. „Zupełnie jak dziadek”.
Pośredniczymy, najpierw nieświadomie, w genetycznej ciągłości dziedziczenia koloru oczu, zarysu szczęki, tendencji do chudości lub nadwagi, skłonności do raka. Z czasem dziedziczymy nawyki, spojrzenie na świat, rodzinne powiedzonka, gusta kulinarne.
Jemy więc rosół w niedziele, soboty spędzamy na sprzątaniu. Kochamy oglądanie footballu lub czytanie książek. Jesteśmy ciekawi świata, chcemy podróżować lub wręcz przeciwnie, jesteśmy osiadli, przywiązani do miejsca, w którym się znajdujemy.
Obserwujemy i wdrażamy się w role, które nam przeznaczono. „Jesteś jak Twój ojciec” – być może masz jego uśmiech lub jesteś tak samo bierny i małomówny. „Jesteś jak Twoja matka”, czyli zrzędzisz lub gotujesz smaczne obiady.
Przyzywczajamy się do swojego fatum rodzinnego – za dużo pijemy, za mało bywamy w domu, zbyt wiele milczymy lub krzyczymy za często, nie rozmawiamy z dzieckiem, nie rozmawiamy z partnerem, bo nikt z nami nie rozmawiał przy obiedzie lub kolacji.
Lub wręcz przeciwnie, dyskutujemy inteligentnie, wstajemy z kanapy, choć nam się nie chce i idziemy podbijać świat, odkrywać na nowo biedronkę i hipopotama.
Nasza rodzina odkłada się w zmarszczkach – marszczymy czoło, uśmiechamy się oczami, wykrzywiamy usta, marszczymy nos.
Rodzina się w nas odkłada jak cholesterol w naczyniach krwionośnych. Jesteśmy dziećmi swoich rodziców, potem rodzicami swoich dzieci. Od ciągłości nie ma ucieczki. Tylko silna wola pozwala nam dryfować po torach innych niż te wyznaczone, ale nawet wtedy wyspa rodzinności majaczy nam na horyzoncie. Dobra lub zła wyspa.
FOTO: Flickr (lic. CC)