Ponad dwie godziny świetnego, energetycznego grania, feeria kultowych przebojów, na których wychowuje się już drugie pokolenie i tysiące gardeł otwarcie kontestujących pomysł wyciągania Titanica z dna Atlantyku.
Borysewicza, Panasewicza i spółki nikomu nie trzeba przedstawiać. Każdy prawdziwy fan muzyki – niezależnie od tego, czy urodził się w latach 60. czy 90. – jest w stanie podać co najmniej kilka tytułów ich największych przebojów. Warto jednak napisać parę słów o formie składu, która – jak to dzieje się w przypadku sporego grona dinozaurów cięższego niż pop grania – bywa obiektem zażartych dyskusji.
Może i drugs, na pewno sex, ale przede wszystkim…
„Chciałbym przeżyć choć ułamek tych przygód, co Panasewicz i Borysewicz przez tyle lat wspólnego grania” – napisał jeden z fanów pod zapowiedzią koncertu na Facebookowym profilu Mixer Group, organizatora wydarzenia. A ja bym nie chciał. Bo historia Lady Pank to, owszem, przede wszystkim blaski, wzloty i (co często przyznają członkowie składu) szalone, mocno zakrapiane imprezy, które przetrwać może jedynie ten, kto uprzednio zakuł wątrobę w rycerską zbroję. Ale to tylko jedna, ta jaśniejsza strona sukcesu zespołu, który od kilku lat musi zmagać się z nierzadko absurdalnymi atakami.
Co ciekawe, w Lady Pank mierzą nie recenzenci muzyczni, ale… bulwarówki, które co chwilę wyciągają na światło dzienne co tłustsze kąski z życia prywatnego (zwłaszcza) Borysewicza czy skupiają się na skandalicznych (ich zdaniem), scenicznych ekscesach Panasewicza.
O co chodzi? Kto bardzo chce, ten sprawdzi w odmętach Google. Mam jednak nadzieję, że takich chcących będzie jak najmniej. Bo Lady Pank to nie bohaterowie taniej prasy, a muzyczne diabły wcielone, nasz własny, nadwiślański ewenement i dowód na to, że prawdziwy talent, charyzma i energia to wartości, których nie da się rozmienić na drobne ani wyćwiczyć we współpracy ze sprytnym managerem. Z hasłem „rock and roll” na ustach trzeba się (tak jak Borysewicz i Panasewicz) urodzić. W innym przypadku jest się jedynie plastikowym uzurpatorem, niegrzecznym chłopcem na pokaz, któremu zostaje co najwyżej „drugs” i „sex” z fankami, które dla dobrego selfie i kilku lajków na FB są w stanie zrobić więcej niż wszystko.
Powiedzmy sobie szczerze: gdyby Panasewicz, Borysewicz, Stasiak i Mogielnicki nie urodzili się w smutnym PRL, a (dajmy na to) w brytyjskim Dartford czy amerykańskim Chicago, dziś byliby gwiazdami międzynarodowego formatu. Tak się (stety, niestety) nie stało. Są nasi. I trzeba to doceniać, bo bandu mającego tak potężną liczbę hitów na koncie i umiejącego tak wspaniale sterować koncertową publicznością ze świecą szukać.
Polskie diabły w Londynie
Nieprzypadkowo wspomniałem kilka linijek wyżej o Dartford. To właśnie to niepozorne miasteczko – jak już pisałem na łamach TopMejt (KLIK!) – wydało na świat jeden z najbardziej dziwacznych muzycznych duetów, jakie kiedykolwiek nosiła Ziemia. Mowa oczywiście o Jaggerze i Richardsie, ustach i gitarze The Rolling Stones.
Co mają Stonesi do Lady Pank? Analogii jest sporo: charyzmatyczni liderzy, dziesiątki przebojów, kilka skandali na koncie i kontenery wypitego Jacka Danielsa. Jest też koncertowa niezniszczalność. Oba składy to dinozaury grania na żywo. Owszem, polski zespół powstał prawie dwie dekady po Stonesach, ale ponad 30 lat na scenie to wynik, którym pochwalić mogą się jedynie najlepsi. Bo tylko najlepsi są w stanie (tak jak w ostatnią sobotę) przez ponad 2 godziny czarować publikę, sterować nią jak pilotem, nawiązywać świetne interakcje, dopingować, maksymalnie rozruszać i – do tego – w tym samym czasie grać tak, że kapcie spadają.
Polonia poguje
Przez cały koncert byłem pod sceną. Skakałem, szalałem, pogowałem i ani przez chwilę nie czułem zmęczenia. Może zbyt dosłownie potraktowałem przekaz jednego z ladypankowych hitów, „Tańcz głupi, tańcz”?
Darłem ryja przy „Tacy sami”, wzruszałem się przy „Zawsze tam, gdzie Ty”, przy „Sztuce latania” na serio uniosłem się kilka centymetrów nad ziemią, a kiedy zespół zagrał „Marchewkowe pole” – przed oczami mignęło mi dzieciństwo. Co najważniejsze – razem z innymi uczestnikami imprezy (a była nas pełna sala!) kontestowałem pomysł wyciągania Titanica z dna Atlantyku.
Bo Lady Pank potrafią dać czadu – potwierdzi to każdy, kto był na sobotnim koncercie. Są jak legendarny transatlantyk: wciąż płyną, wciąż grają, wciąż czarują i zarażają energią. Są po prostu niezatapialni.
Gdybym miał ocenić event w gwiazdkach – przyznałbym mu 10/10. Plus jeszcze jeden, dodatkowy punkt dla Mixer Group, za świetnie wykonaną, w pełni profesjonalną robotę. Mógłbym też ze szczegółami opisać każdą chwilę koncertu, bo – choć szalałem jak nigdy – wiem, że na długo zostanie w mojej pamięci. Zamiast męczyć kolejnym słowem, napiszę tylko: do rychłego zobaczenia! Wpadnijcie do nas jeszcze, chłopaki. Za miesiąc, rok, a najlepiej – jutro.
Nie zawiedliście nas, więc i my Was nie zawiedziemy i znów rekordową frekwencją nadwyrężymy szwy O2 Areny. Możecie być tego pewni! Dzięki!
Foto: materiały autora